Najpierw spotykamy pochodzącą z Izraela służącą żony Naamana, która daje mu wskazówkę, że jest w jej rodzinnym kraju prorok, który zapewne potrafiłby go uzdrowić. Potem jesteśmy świadkami zdziwienia króla izraelskiego czytającego list od króla Aramu, w którym ten żąda, by uwolnił Naamana od trądu. A następnie widzimy gniew Naamana, spowodowany postawą proroka Elizeusza, który zamiast wykonywać nad trędowatym jakieś uzdrawiające gesty, każe mu tylko siedem razy obmyć się wodach Jordanu. I gdyby nie determinacja sług, którzy przekonali zawiedzionego wodza, by wykonał polecenie proroka, wróciłby pewnie do domu tak samo chory, jak był na początku wyprawy. Rozmowa uzdrowionego z prorokiem, którą słyszymy jako pierwsze czytanie, zawiera puentę tej opowieści. Eliasz nie chce niczego w zamian za przywrócenie zdrowia, a Naaman, zdając sobie sprawę z cudownego charakteru tego, co się stało, postanawia nie czcić już żadnego bożka, tylko Boga Izraela.
Po co mu była ziemia w workach? Zapewne po to, by ją rozsypać i by na niej, jako świętszej niż ziemia jego kraju, postawić ołtarz, na którym chciał składać Bogu Izraela swoje ofiary. Wydaje się jednak, że taka nieoczywista reakcja na cud, którego doświadczył, nie jest spowodowana jedynie odzyskaniem zdrowia. Zdumiewa go zapewne postawa proroka, który nie oczekuje zapłaty, mimo że Naaman mógł sowicie się odwdzięczyć. Miał ze sobą – jak zanotował autor natchniony – „dziesięć talentów srebra, sześć tysięcy syklów złota i dziesięć ubrań zamiennych”. Bezinteresowność Elizeusza chyba nawet mocniej niż sam cud uświadomiła Naamanowi, jak wielki musi być ten, komu prorok służy. Przecież nie zabiega o to, czego pożąda zdecydowana większość ludzi na świecie...
Historia Naamana pokazuje, że o wielkości i szlachetności Boga bardziej niż wielkie cuda może człowieka niewierzącego przekonać szlachetna postawa Jego wyznawców. I przypomina nam o wdzięczności wobec Niego. Wszystko Mu zawdzięczamy: życie, zdolności, zdrowie, bliskich i nadzieję na życie wieczne. Warto o tym pamiętać, zwłaszcza wtedy, gdy pojawia się pokusa opuszczenia niedzielnej Eucharystii. Nie mam takiej potrzeby? Nic mi ona duchowo nie daje? Nieważne. Przecież tu nie chodzi o to, co może mi dać, ale by razem z innymi, przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie, w jedności Ducha Świętego, oddać Dobrodziejowi cześć. A jest za co.
1. „Pamiętaj na Jezusa Chrystusa”. To zdanie można też przetłumaczyć jako „przypominaj sobie Jezusa Chrystusa”. Czyli: myśl o Nim jako pasterz i jako chrześcijanin. Zajmujemy się w Kościele wieloma sprawami. Ale nie możemy zapomnieć o Tym, z którego powodu istnieje to całe „zamieszanie” zwane Kościołem. Święty Patryk, wielki misjonarz Irlandii, ułożył modlitwę, którą nazywa się Pancerzem św. Patryka. Padają w niej m.in. takie słowa: „Chryste, bądź ze mną, przede mną, za mną. Chryste, bądź we mnie, pode mną, nade mną. Chryste, po mojej prawicy, Chryste, po mojej lewicy, Chryste, bądź, gdy leżę, siedzę i stoję. Chryste, bądź w sercu każdego człowieka, który o mnie myśli. Chryste, bądź w ustach każdego człowieka, który o mnie mówi. Chryste, bądź w oku każdego człowieka, który na mnie patrzy. Chryste, bądź w każdym uchu, które mnie słucha”.
2. Paweł pisze swój list z więzienia, świadomy czekającej go śmierci. „Dla niej znoszę niedolę aż do więzów jak złoczyńca”. Dla niej, czyli dla Ewangelii, i „przez wzgląd na wybranych, aby i oni dostąpili zbawienia w Chrystusie Jezusie”. Narzekają katecheci, że lekcje religii nie dość, że zostały okrojone, to jeszcze są na pierwszych lub ostatnich godzinach. A więc uczniom chodzącym na religię albo trudno jest wstać, albo trzeba iść na te zajęcia, gdy już najchętniej poszłoby się do domu. Ta niekomfortowa sytuacja ma swoją dobrą stronę. Wiara zapuszcza w nas głębsze korzenie, gdy coś nas kosztuje, gdy łączy się z jakąś ofiarą, nawet tak małą.
3. „Nauka to godna wiary”. „Nauka” to w oryginale logos – słowo. Słowo, które stało się ciałem i zamieszkało między nami. Chrześcijaństwo nie jest jedną z wielu możliwych idei, doktryn czy zasad moralnych. To jest sprawa życia i śmierci. Słowo (nauka) ma zostać przyjęte nie tylko samym umysłem, jako pewna teoria. Mamy razem z Nim (z tym wcielonym Słowem) umierać i żyć. Mamy razem z Chrystusem trwać w cierpliwości i wierności w obliczu wszelkich trudów, pokus, zwątpień.
4. Na zakończenie mamy dwa zdania, które pozornie się wykluczają. Najpierw powiedziane jest: „Jeśli się będziemy Go zapierali, to i On nas się zaprze”. Czyli istnieje możliwość takiej zdrady Jezusa, której konsekwencje są radykalne i ostateczne. Ale zaraz po tym zdaniu pada stwierdzenie: „Jeśli my odmawiamy wierności, On wiary dochowuje…”. Czyli nawet gdy my się wycofujemy, On się nie wycofuje. Gdy my mówimy Jezusowi: „to za dużo, odpadam”, On wciąż przy nas jest i nie rezygnuje z nas. Każdym naszym grzechem odmawiamy Mu wierności, ale On nie mówi wtedy: „tego już za dużo, rezygnuję z ciebie”. Wybacza siedemdziesiąt siedem razy. Nie da się tych obu zdań łatwo pogodzić. To napięcie istnieje. Tak jak między prawdą o tym, że Bóg chce dla nas nieba, i prawdą o możliwości piekła. Nie trzeba tego napięcia jakoś banalnie niwelować. Pan jest zawsze wierny danemu słowu (i Słowu). Jest cierpliwy. Ale nie może wymusić miłości. Istnieje możliwość ostatecznej odmowy. Nadzieja i bojaźń Boża idą w parze.
Zbliżały się święta paschalne i Jezus wyruszył w ostatnią podróż do Jerozolimy, by dopełnić tam swą Boską misję. Przeszedł przez środek Samarii, to znaczy przez pogranicze Samarii i Galilei, kierując się ku Perei. Zamierzał wejść do wsi, a gdy jeszcze był na otwartym polu, wyszło mu naprzeciw dziesięciu trędowatych. Zatrzymali się z daleka, by nie mieć kontaktu z ludem, i podnieśli głos, błagając Jezusa o litość. Ich wiara w tamtym momencie miała przyjąć postać aktu bezgranicznej ufności. Wiedzieli, że jest On potężny, i mieli nadzieję, że przyniesie im natychmiastową ulgę w cierpieniach. Tymczasem Jezus powiedział: „Idźcie, pokażcie się kapłanom”. Ludzie udawali się do kapłanów, by potwierdzić uzdrowienie i by złożyć odpowiednią ofiarę. Trędowaci wciąż byli chorzy i jedynie dzięki aktowi żywej wiary i posłuszeństwa mogli wyruszyć do Jerozolimy. Podczas drogi wszyscy poczuli się zdrowi, lecz tylko jeden z nich, Samarytanin, zdawszy sobie sprawę z uzdrowienia, wrócił i wielbiąc Boga donośnym głosem, rzucił się do stóp Odkupiciela z dziękczynieniem. Dziewięciu pozostałych myślało jedynie o jak najszybszym uznaniu ich praw w społeczeństwie, z którego ta straszna choroba ich wykluczyła.
Jezus Chrystus szedł do Jerozolimy, by oddać swe życie za wszystkich i by samemu stać się niejako trędowatym z powodu miłości. Szedł na spotkanie grzeszników, prawdziwych trędowatych na duszy, by podarować im zwycięstwo nad złem i grzechem, przyczyną duchowego trądu człowieka. Lecz, choć leczy nas i uzdrawia bezpośrednio, odsyła nas do kapłanów. To wyjątkowo smutne złudzenie myśleć, że skoro może On nas zbawić bez pośredników, to właśnie tego chce. Ustanawiając kapłaństwo, powiedział On do wszystkich ludzi: „Idźcie i pokażcie się kapłanom”. Jest to zresztą logiczne, gdyż zbawiając nas swym posłuszeństwem aż do śmierci na krzyżu, chciał, byśmy wszyscy skorzystali ze zbawienia, okazując posłuszeństwo w ukorzeniu się u stóp kapłana, aż do śmierci naszej nędzy. Gdy grzeszymy, stajemy się trędowaci, a nasza dusza cała pokrywa się ranami, które ją wyniszczają. Prosimy Boga o miłosierdzie, lecz idziemy do kapłanów, by je uzyskać. Gdy naprawdę z głębokim przekonaniem żałujemy popełnionego zła i tego, że obraziliśmy Boga, wtedy właściwie już w drodze do kapłana jesteśmy oczyszczeni, gdyż doskonały żal natychmiast usuwa grzech.
Spośród dziesięciu trędowatych tylko jeden powrócił, by Mu podziękować i oddać chwałę Bogu. Pan wymaga wdzięczności nie tylko dlatego, że ona pomnaża uwielbienie Boga, ale i z tego powodu, że akt wdzięczności otwiera w człowieku nowe źródła miłosierdzia i łaski. Czyż nie dlatego zniknęło z naszego życia owo wspaniałe pozdrowienie: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, bośmy się stali pokoleniem niewdzięczników?
Podobno życie zaczyna się dopiero po 40-tce. To nieprawda. Zaczyna się dopiero po 50-tce. I mam na to twardy dowód w postaci dzisiejszego patrona. Po tym jak przeżył pół wieku na ojczystej ziemi, gdzie jak wiemy pogoda bywa różna, wyjechał w ciepłe kraje, postawił nie jeden, ale wiele domów i otoczyły go setki zakochanych w nim ludzi. Dolce vita? Słodkie życie? Nie. Raczej: la vita Divina. Boże życie, które sprawiło, że o ojcu Janie Beyzymie, jezuicie, zaczęto mówić 'anioł' zanim został ogłoszony błogosławionym. Urodził się na Wołyniu w połowie XIX wieku. Jako 20-latek wstąpił do Towarzystwa Jezusowego, jako 30-latek przyjął święcenia kapłańskie, jako 40-latek był uznanym wychowawcą i opiekunem kresowej młodzieży. A w wieku 50 lat co? Udał się na Madagaskar, by opiekować się trędowatymi! I nie była to żadna ekstrawagancja, tylko realizacja przygotowywanego od lat, przemyślanego, nowatorskiego i jak się okazało skutecznego planu pomocy tym ludziom. Planu, który zaowocował zbudowaniem szpitala dla 150 chorych, domów dla ich rodzin, kaplicy, gdzie znalazła dla siebie miejsce kopia obrazu Czarnej Madonny i pokoiku dla błogosławionego ojca Jana Beyzyma, który w miejscu tym przebywał już aż do śmierci w roku 1912. Jak jednak taki szalony plan w ogóle mógł się ziścić? To zdradza nazwa nadana temu miejscu: Marana. Czy w pełnym brzmieniu: Marana tha. Przyjdź Panie Jezu. Przyjdź i zrealizuj tu swój własny plan.
Ze względów bezpieczeństwa, kiedy korzystasz z możliwości napisania komentarza lub dodania intencji, w logach systemowych zapisuje się Twoje IP. Mają do niego dostęp wyłącznie uprawnieni administratorzy systemu. Administratorem Twoich danych jest Instytut Gość Media, z siedzibą w Katowicach 40-042, ul. Wita Stwosza 11. Szanujemy Twoje dane i chronimy je. Szczegółowe informacje na ten temat oraz i prawa, jakie Ci przysługują, opisaliśmy w Polityce prywatności.