Dlaczego określenie „sprawiedliwy” w odniesieniu do Boga budzi dziś u części wierzących tyle kontrowersji? Dlaczego jedynym przymiotem Boga, o którym mielibyśmy mówić, jest miłosierdzie? Być może dlatego, że patrzymy z perspektywy osoby, która czuje się winna. W pochodzącym ze starotestamentalnej Księgi Syracha pierwszym czytaniu tej niedzieli sprawa postawiona jest inaczej. Syrach patrzy z perspektywy człowieka skrzywdzonego, a że w kulturze, w której żył, zdecydowanie więcej do powiedzenia mieli dorośli mężczyźni, pisze o ucisku wobec tych, którzy męskiej opieki byli pozbawieni: o sierocie i wdowie. Ich skrzywdzić było najłatwiej, bo często nie mieli nikogo, kto by bronił ich praw. W podobnej do nich sytuacji bywa jednak każdy, na którego parol zagiął silniejszy od niego, a zwłaszcza któryś z wielkich tego świata. Możnym i wiele znaczącym w świecie wydaje się nieraz, że wolno im więcej. Wszak mają więcej znajomych na odpowiednich stanowiskach, mają dość pieniędzy, by wynająć skutecznych prawników. Bóg tymczasem – mówi Syrach – nie patrzy na układy czy pieniądze. Stanie po stronie pokrzywdzonego niezależnie od tego, kim on jest.
Syrach zwraca w tym kontekście uwagę na jeszcze jedno: na siłę modlitwy człowieka sprawiedliwego. Nie chodzi o to, że Bóg wysłucha każdej jego prośby. Kiedy jednak ten prosi o wzięcie w obronę przed krzywdą – na pewno. Bóg „ujmie się za sprawiedliwymi i wyda słuszny wyrok” – pisze Syrach.
Znając życie i doświadczywszy już różnych sytuacji, można zapytać: kiedy? Kiedy Bóg ujmie się za krzywdzonym i wymierzy sprawiedliwość krzywdzicielowi? Dylemat szczególnie bulwersujący, gdy patrzymy na niewinne ofiary totalitaryzmów i wojen ostatniego stulecia. Dlaczego Bóg zdaje się nie reagować? Odpowiedź znajduje tylko ten, kto patrzy na te niesprawiedliwości z perspektywy wiary w zmartwychwstanie i życie wieczne. Sprawiedliwość zatriumfuje najpóźniej na progu przyszłego życia. A jej wyrazem wcale nie musi być choroba, cierpienia albo czyściec czy piekło, ale sprawienie, że winowajca zobaczy, jak podłym był człowiekiem. I wejdzie na drogę pokuty.
1. Fragmenty z 2 Listu do Tymoteusza, które dziś czytamy, pozwalają zobaczyć stan ducha Pawła u kresu jego życia. Apostoł wie, że śmierć jest tuż, tuż. „Krew moja już ma być wylana na ofiarę”. Te słowa współbrzmią ze słowami Jezusa o krwi, która została wylana za nasze grzechy. „Pod wieczór swego życia Paweł znalazł się w eucharystycznej sytuacji Jezusa Chrystusa, który daje siebie” – komentuje kard. Ratzinger. Więzień skazany na śmierć nie może zrobić nic więcej, jak tylko zgodzić się na przelanie krwi, co potwierdzi dzieło jego życia. „I to jest wskazówka dla nas: nie powinniśmy zabierać życia dla siebie, aby wziąć z niego jak najwięcej”. Jesteśmy powołani do życia po to, aby je dać innym.
2. „Wszyscy mnie opuścili”. Paweł jest samotny tak, jak samotny był na krzyżu Jego Mistrz. Ale ani gorycz, ani pretensja nie dominują w jego wyznaniu. Jest świadomość dobrze wykonanego zadania. „Wykonało się” – powiedział tuż przed skonaniem Jezus. Paweł, posługując się swoimi ulubionymi metaforami sportowymi, pisze w podobnym duchu: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”. Nie czuje się pokonany, mimo że czeka na wykonanie wyroku śmierci. Wie, że jest zwycięzcą i oczekuje wieńca sprawiedliwości. Znowu ważna to podpowiedź dla nas: życie jest zadaniem, misją, powołaniem. Trzeba dobiec do mety, zachowując wierność obranej drodze. Nie jest to oczywiste, bo żyjemy w kulturze, która bardziej niż wierność ceni zmianę, wolność, prawo do szczęścia za każdą cenę.
3. „Pośpiesz się, by przybyć do mnie szybko”. Nikt nie chce być sam w chwili śmierci. Jezus także prosił najbliższych uczniów, aby byli z nim w Ogrójcu, kiedy przeżywał trwogę śmierci. Przypomina się słynne zdanie z wiersza ks. Twardowskiego: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. To ważne, aby się nie ociągać, gdy ktoś potrzebuje nas w godzinie cierpienia lub konania. Są rzeczy ważne, ważniejsze i są te najważniejsze. Trzeba umieć ustawić właściwie tę hierarchię. Nie starczy czasu na wszystko.
4. Pan stanął przy mnie i wzmocnił mnie”. Z wyznania uwięzionego apostoła przebija nadzieja, której źródłem jest Jezus. Ludzie mogą nas zawieść, nie stanąć w obronie, spóźnić się z obecnością w chwili próby, opuścić. Ale On nas nie zostawi. Paweł wspomina, że został wyrwany z paszczy lwa. To metafora. Wiele razy był bliski śmierci i został ocalony. Dzięki Bożej Opatrzności Paweł mógł tak długo głosić Ewangelię w tylu różnych miejscach. Ale te cudowne wyratowania z różnych opresji były zapowiedzią ostatecznego ocalenia i wprowadzenia do wiecznego królestwa. Ile razy było podobnie w naszym życiu? Mówimy nieraz, że od śmierci uratował nas ułamek sekundy czy centymetr odległości. Jeśli Bóg nas ratuje, to po to, abyśmy wypełnili nasze zadanie do końca. Kiedyś ocali nas skutecznie na wieki. Jemu chwała na wieki wieków. Amen.
Przypowieść o faryzeuszu i celniku Jezus przeznaczył dla tych, którzy uważają, „że są sprawiedliwi”, w związku z tym „innymi gardzą”. O kogo chodzi? Znany amerykański psychiatra Morgan Scott Peck opisał powszechny wśród ludzi nawyk kłamstwa. Kłamiąc nieustannie i bez wysiłku, stajemy się nieprzejrzyści nie tylko dla psychoterapeutów i spowiedników, ale i dla samych siebie. Zdaniem Pecka „kolejne warstwy samooszukiwania”, które budują „ludzie kłamstwa”, izolują ich tak doskonale od prawdy, że nie potrafią jej już rozpoznać. Jedyną prawdą jest dla nich własna nieskazitelność. Odgradzają się oni tyloma barierami od autorefleksji i skruchy, że stają się one dla nich prawie niemożliwe bez nadprzyrodzonej pomocy łaski. Niczego nie robią, by być dobrymi, a równocześnie pragną wyglądać na dobrych. „Głównym defektem tych osób nie jest grzech, ale odmowa przyznania się do niego” – pisze Peck. Wszyscy grzeszymy, ale niechęć do wzięcia odpowiedzialności za grzechy jest symptomem głębszego defektu duszy. „Ludzie kłamstwa” usiłują niejednokrotnie za własne porażki i niepowodzenia obarczyć winą innych. „Ludzie kłamstwa” nie odrzucają pojęcia grzechu jako takiego – odrzucają tylko własny grzech. Bardzo chętnie potępiają innych. Zrzucanie winy jest jedną z powtarzających się cech „ludzi kłamstwa”. Są stale zajęci zamiataniem dowodów własnej niegodziwości pod dywan, rzutując ją na innych.
Osoba żyjąca w kokonie takiego samooszustwa nie przestaje widzieć grzechu. Przestaje natomiast dostrzegać możliwość przebaczenia. Zamyka się na miłosierdzie Boga. Podporządkowanie się Bożej miłości i Bożemu miłosierdziu wymaga bowiem przyznania się do własnej grzeszności. Odrzucenie przebaczenia jest najbardziej toksycznym symptomem „ludzi kłamstwa” i źródłem ich rozpaczy. I jeszcze jeden ważny szczegół: mówiąc o „ludziach kłamstwa”, łatwo jest używać słowa „oni”. Udawana dobroć, perwersyjnie moralistyczne szukanie kozła ofiarnego, samooszukiwanie – to nie grzechy wyłącznie „złych” ludzi. Są to cechy zakorzenione w naszej upadłej naturze i szerzące się jak pandemia w społeczeństwie budowanym na samowoli. Wszyscy jesteśmy do pewnego stopnia „ludźmi kłamstwa”. Dlatego Jezus wskazał na skruszonego, bijącego się w piersi złodzieja, który przejrzał na oczy i zalał się łzami przed Bogiem, by pokazać go jako przykład właściwej terapii, jakiej potrzebujemy, by odzyskać bezcenną błogosławioną zależność od naszego Zbawiciela. Tylko w ten sposób uwolnimy się z nerwicy nieustannego porównywania się z innymi i osądzania ich tylko po to, by z trudem zaakceptować swoje nędzne, bezowocne życie. Tymczasem Jezus nawet ślepego pyszałka usiłuje nakierować na ten rodzaj miłości, która bez jego żadnych zasług pozwala się wyniszczyć na krzyżu, byleby tylko poczuł się, gratis, nie własnym staraniem, wywyższony do godności umiłowanego dziecka Boga.
Dzisiejsza patronka to polska zakonnica z przełomu XIX i XX wieku. Ale obiecuję, że jest to postać nietuzinkowa i bliska nam niczym Matka, którą zresztą była i to nie tylko dla swoich współsióstr, ale i czwórki dzieci. Miała także 22-letni staż małżeński i pięcioro wnucząt. Czy odwiedzały babcię w klasztorze tego nie wiem – wiem natomiast, że warto poświęcić jej 4 minuty swojego cennego czasu. Celina Rozalia Leonarda, bo takie imiona otrzymała, urodziła się pod koniec października 1833 roku w zamożnej rodzinie ziemiańskiej na Kresach. Już jako młoda dziewczyna odkryła, że jej powołaniem jest życie klasztorne, ale rodzice... cóż rodzice widzieli ją w roli żony. Ponieważ nie wiedziała co zrobić w tej sytuacji poprosiła o radę spowiednika, a ten zasugerował jej pójście za wolą rodziców. I w ten oto sposób 20-letnia Celina stanęła na ślubnym kobiercu z Józefem Borzęckim, właścicielem majątku koło Grodna. Choć początki ich znajomości były raczej mało romantyczne z dzisiejszej perspektywy, to małżonkami byli dobrymi. Na świecie pojawiły się też kolejno Marynia, Kazimierz – oboje zmarli w dziecięctwie – a dalej Celina i Jadwiga. Nasza patronka zajmowała się nie tylko swoim domem, ale też prowadziła działalność charytatywną wśród ludności wiejskiej w swoim majątku, a w 1863 roku wspierała również powstańców. Za ten ostatni uczynek miłosierdzia trafiła do rosyjskiego więzienia w Grodnie, zapisując się na kartach historii, jako ta, która dzieliła celę z najmłodszym więźniem Imperium Rosyjskiego – kilkutygodniową Jadwigą, ponieważ w czasie aresztowania nie miała z kim zostawić noworodka. Gdy wydaje się, że wszystko po tych trudnych doświadczeniach wraca do normy, to roku 1869 roku Józef Borzęcki ulega atakowi paraliżu i traci władzę w nogach. Celina próbuje go ratować wyjeżdżając z nim na leczenie do Wiednia, pielęgnuje męża przez pięć lat, ale niestety jego stan się pogarsza. Na kilka tygodni przed śmiercią Józef dyktuje jeszcze starszej córce wyjątkowy testament, w którym oprócz dyspozycji majątkowych przede wszystkim zaświadcza o miłości, bohaterstwie, odwadze i roztropności swej żony. Po jego śmierci Celina Borzęcka wyjeżdża z córkami do Rzymu. Tam po wielu latach na nowo budzi się w niej powołanie do życia zakonnego. Gdy poznaje generała zmartwychwstańców, ks. Piotra Semenenkę, który staje się jej spowiednikiem i przewodnikiem duchowym, postanawia wraz z córką Jadwigą założyć żeńską gałąź Zgromadzenia Zmartwychwstania Pana Naszego Jezusa Chrystusa. Chce zgodnie z charyzmatem zmartwychwstańców budować chrześcijański system społeczny oparty na osobistym, wewnętrznym 'powstawaniu z martwych' każdego dnia. I to gdzie? W austriackim zaborze, dokładniej w Kętach. Jakim cudem dzieli te nowe obowiązki z byciem babcią dla swoich pięciorga wnucząt, które dała jej druga z córek, to pozostanie na zawsze tajemnicą. Biorąc jednak pod uwagę, że z braku funduszy alby dla posługujących w jej zgromadzeniu kapłanów uszyła ze swojej sukni ślubnej i balowej, to trzeba oddać jej sprawiedliwość – była niezwykle zaradna. I twarda, bo zniosła także w roku 1906 śmierć Jadwigi, swojej córki i współzałożycielki zgromadzenia, w której widziała swoją następczynię. Przeżyła ją o całe siedem lat, ale spoczęła tuż obok. Celina Borzęcka, błogosławiona Matka. Nie tylko w stosunku do swoich dzieci, ale i zakonnic.
Zobacz cykl audycji Radia eM:
Ze względów bezpieczeństwa, kiedy korzystasz z możliwości napisania komentarza lub dodania intencji, w logach systemowych zapisuje się Twoje IP. Mają do niego dostęp wyłącznie uprawnieni administratorzy systemu. Administratorem Twoich danych jest Instytut Gość Media, z siedzibą w Katowicach 40-042, ul. Wita Stwosza 11. Szanujemy Twoje dane i chronimy je. Szczegółowe informacje na ten temat oraz i prawa, jakie Ci przysługują, opisaliśmy w Polityce prywatności.
Ze względów bezpieczeństwa, kiedy korzystasz z możliwości napisania komentarza lub dodania intencji, w logach systemowych zapisuje się Twoje IP. Mają do niego dostęp wyłącznie uprawnieni administratorzy systemu. Administratorem Twoich danych jest Instytut Gość Media, z siedzibą w Katowicach 40-042, ul. Wita Stwosza 11. Szanujemy Twoje dane i chronimy je. Szczegółowe informacje na ten temat oraz i prawa, jakie Ci przysługują, opisaliśmy w Polityce prywatności.