Kpł 25, 1. 8-17
Cały ten rok pięćdziesiąty będzie dla was rokiem jubileuszowym – nie będziecie siać, nie będziecie żąć tego, co urośnie, nie będziecie zbierać nieobciętych winogron, bo to będzie dla was jubileusz, to będzie dla was rzecz święta. (Kpł 25, 11-12)
Jest czas codzienności i jest czas świętowania. Niby taka oczywista oczywistość, a jednak różnice między jednym i drugim czasem współcześnie lubią się zacierać. „Rzecz święta” i zwykła rzecz – szukajmy różnic.
Świętować to nie to samo, co ładować dłużej akumulatory przed kolejnym tygodniem pracy. Świętować i odpoczywać po trudach – tu również brak równości. Świętować to znacznie więcej niż zapełniać – nawet bardzo kreatywnie – rozrywkami czas wolny.
Świętowanie chroni przed nudą, unika bierności. Ale jego istota być może leży nie w wyruszaniu w nieznane, a w powrocie do źródła. Wędrówce nie zawsze łatwej. Jan Paweł II: „Jeśli chcesz znaleźć źródło, musisz iść do góry, pod prąd” („Tryptyk rzymski”). Aby pójść pod prąd, trzeba się odwrócić od tej części (świata, a może siebie samego), która idzie z prądem… Po co tyle zachodu? By nie tyle przeżyć, co dobrze przeżywać dzień dla Pana. I tym sposobem nadać smak wszystkiemu, co nadejdzie w dniach powszednich.
W owym czasie doszła do uszu tetrarchy Heroda wieść o Jezusie. I rzekł do swych dworzan: «To Jan Chrzciciel. On powstał z martwych i dlatego moce cudotwórcze w nim działają».
Herod bowiem kazał pochwycić Jana i związanego wtrącić do więzienia, z powodu Herodiady, żony brata jego, Filipa. Jan bowiem upominał go: «Nie wolno ci jej trzymać». Chętnie też byłby go zgładził, bał się jednak ludu, ponieważ miano go za proroka.
Otóż, kiedy obchodzono urodziny Heroda, tańczyła wobec gości córka Herodiady i spodobała się Herodowi. Zatem pod przysięgą obiecał jej dać wszystko, o cokolwiek poprosi. A ona przedtem już podmówiona przez swą matkę powiedziała: «Daj mi tu na misie głowę Jana Chrzciciela!» Zasmucił się król. Lecz przez wzgląd na przysięgę i na współbiesiadników kazał jej dać. Posławszy więc kata, kazał ściąć Jana w więzieniu. Przyniesiono głowę jego na misie i dano dziewczynie, a ona zaniosła ją swojej matce.
Uczniowie zaś Jana przyszli, zabrali jego ciało i pogrzebali je; potem poszli i donieśli o tym Jezusowi.
Moce cudotwórcze w nim działają… Mt 14,2
Na przykładzie Heroda widać, że Bóg nie łamie wolności człowieka. Wysyła jednak mnóstwo sygnałów, by pozwolić odkryć drogę zgodną z jego tożsamością. Takim medium powstrzymującym przed zamordowaniem Jana była dla Heroda opinia ludu. Bóg nie wyciąga jednak nikogo z nas z rzeczywistości, która nas otacza, bo wyposażył ludzi w zdolność krytycznego myślenia. Herod dobrze buduje skojarzenia, łącząc możliwość cudu z osobą Jana i z Jezusem. Nie potrafi jednak, ponownie wobec opinii ludzi, wycofać się z własnej, bezmyślnej deklaracji. Winny morderstwa zyskuje jednak jakąś świadomość potęgi Boga. Stąd już tylko krok do pojednania.
Ten śpiew można było sobie podarować. Proszę, siedź grzecznie, to już długo nie potrwa. Jak ta baba się ubrała? Ciekawe czy zdążymy na obiad do rodziców? Duszno… Te i inne myśli przychodzą nam często do głowy. Kiedy? W czasie Mszy św. która w obiegowemu przekonaniu nie może być zajmująca. No chyba, że ktoś jest kapłanem i właśnie ją sprawuje. Choć nawet i w takim przypadku pojawić się może rutyna. A jak rutyna, to nuda. A jak nuda, to próby jej zabicia i nasze myśli już lecą w stronę o wiele bardziej absorbujących nas spraw. I jeżeli dzieje się to dzisiaj, gdy liturgia sprawowana jest w naszym ojczystym języku, to pomyślcie państwo, co się działo gdy obowiązywała łacina. Nic dziwnego, że magiczna formuła hokus-pokus wzięła się właśnie z przekształcenia łacińskich słów wypowiadanych przez kapłana w czasie przeistoczenia. Tak, Najświętsza Eucharystia, nieustannie stanowi dla nas wyzwanie. Jak nikt inny zdawał sobie z tego sprawę dzisiejszy patron, dlatego w połowie XIX wieku podjął stosowne wysiłki, by Mszę św. odczarować w oczach wiernych. Oczywiście, nie jest tak, by ta myśl od dziecka nieustannie go dręczyła. Zaświtała mu w głowie po raz pierwszy dopiero, gdy przyjął święcenia kapłańskie i jak jego przyjaciel, św. Jan Maria Vianney, został wysłany do parafii wołającej swoją obojętnością religijną o pomstę do nieba. Dzisiejszy patron dwoił się i troił, by uczynić serca swoich parafian nieco bardziej przychylnymi Bogu, ale nic z tego nie wynikało. W końcu przerażony swoją niemocą i odpowiedzialnością za powierzone mu dusze po prostu uciekł do nowo powstałego misyjnego zgromadzenia marystów. Liczył, że zostanie wysłany na misje, gdzie przynajmniej nie będzie musiał walczyć z masowo występującym po francuskiej rewolucji antyklerykalizmem i najzwyczajniejszą religijną ignorancją. Tak, dobrze państwo słyszycie – dzicy wydali mu się bardziej przyjaźni od rodaków. Na szczęście przełożeni zamiast spełnić jego pragnienia dali mu całych 17 lat na pracę nad sobą. Efekt przerósł ich najśmielsze oczekiwania. Po tym czasie dzisiejszy patron zwrócił się bowiem do nich z prośbą o zgodę na opuszczenie swojego zgromadzenia i powołanie nowego - kapłanów od Najświętszego Sakramentu - całkowicie oddanego tylko temu, by ludziom pomóc zrozumieć i ukochać Eucharystię. Oprócz eucharystów, jak ich potocznie nazywano, powstała jeszcze żeńska gałąź tej rodziny zakonnej i świeckie bractwo, a ich założyciel do końca swojego życia, czyli do roku 1868, niezmordowanie szerzył miłość do Eucharystii tak słowem, jak i czynem. Dzisiejsze tygodnie i kongresy eucharystyczne są poniekąd jego zasługą. Jego czyli kogo, wiecie państwo? Świętego Piotra Juliana Eymarda, apostoła Eucharystii.