Pierwsze czytanie tej niedzieli jest swoistym komentarzem do obietnicy Jezusa, którą słyszymy w Ewangelii: „A Paraklet (Pocieszyciel), Duch Święty, którego Ojciec pośle w moim imieniu, On was wszystkiego nauczy i przypomni wam wszystko, co Ja wam powiedziałem”. W tym duchu trzeba rozumieć to, co się stało: apostołowie i starsi z Jerozolimy po dłuższej naradzie, nazywanej czasem „soborem jerozolimskim”, zdecydowali, że przyjmujący Chrystusa poganie nie muszą, z pewnymi wyjątkami, zachowywać przepisów prawa żydowskiego. Czytanie może być jednak trochę niejasne. A to dlatego, że opuszczono w nim spory fragment opowiadający o tym, jak wysłannicy docierają do Jerozolimy i odbywa się debata, jak podejść do sprawy. Ograniczono się do wzmianki o powstałym w Kościele w Antiochii sporze, a potem przedstawieniu decyzji jerozolimskiego gremium. Ale o to właśnie chodziło – o pokazanie, jak Kościół, słuchając Ducha Świętego, dostosowuje naukę Chrystusa do nowej okoliczności, jaką było przyjmowanie wiary nie tylko przez Żydów, ale też przez pogan. Warto zwrócić uwagę na wspomniane wcześniej wyjątki. Zostały zaproponowane przez Jakuba, ważną postać Kościoła w Jerozolimie. Są nawiązaniem do przepisów starotestamentalnej Księgi Kapłańskiej, która do zachowywania takich właśnie zasad zobowiązywała nie tylko wyznawców religii mojżeszowej, ale też mieszkających wśród nich pogan. Klauzule te nie są wykładnią doktryny. To raczej decyzja prawna, porządkowa, mająca ułatwić wspólne zasiadanie do stołu chrześcijan pochodzących z różnych kultur. Dziś też nieraz pytamy, co jest niezmienną nauką Chrystusa, a co zmiennym, wynikającym z naszej kultury obyczajem. W udzielaniu odpowiedzi Kościół nie jest sam. Duch Święty nie przestał działać.
1. Już tydzień temu mowa była o wizji nieba, które jest porównane do Miasta Świętego – Jeruzalem. Dziś ciąg dalszy tej końcówki Apokalipsy. Przypomnijmy, Miasto jest zarazem Oblubienicą Baranka. Święty Jan opisuje je językiem symboli. Ta eschatologiczna Boża wspólnota zstępuje z góry, czyli nie jest ona owocem ludzkich działań, ale przychodzi jako łaska Boga. To Miasto jest pełne światła, czyli Bożej prawdy. Mowa jest o przejrzystości kryształu. Czyli nie ma już nic ukrytego, wstydliwego. Przypomina się pierwotna rajska nagość, kiedy Adam i Ewa nie odczuwali wstydu. Bywamy zmęczeni Kościołem, w którym brakuje przejrzystości. Raz po raz wychodzą na jaw jakieś brudy. Każdy z nas ma jakieś „trupy w szafie”. Nie da się zbudować na ziemi Kościoła, który byłby czystą światłością pozbawioną cieni. W doczesności jesteśmy skazani na jakiś rodzaj nieprzejrzystości nawet najwspanialszych kościelnych dzieł. Oczyści nas ostatecznie dopiero Boży sąd. Kościół doskonały przyjdzie z góry, będzie owocem łaski.
2. „Miało ono mur wielki i wysoki”. Jest w tym pewien paradoks. Bo przecież Boże Miasto nie będzie miało wrogów. Ludom starożytnym miasto zawsze kojarzyło się z murami. Tym różniło się od wioski. Mur był symbolem bezpieczeństwa. Być może oznacza on tutaj także jakiś rodzaj bliskości zbawionych oraz ich oddzielenia od tego, co nie jest święte. Oczywiście w murze są bramy. Jest ich dwanaście. Są otwarte na wszystkie strony świata: na Żydów (stąd imiona dwunastu szczepów Izraela) i na pogan (stąd dwanaście imion dwunastu apostołów Baranka). Mury odbierane są dziś często jako symbol podziału, braku jedności czy wolności. Owszem, bywają takie mury i te należy burzyć. Ale mur obronny pełni także pozytywną funkcję – oznacza bezpieczeństwo wspólnoty; granice, których nie wolno przekraczać; ochronę tożsamości. Aby brama miała sens, konieczny jest mur. Brama oznacza przyjęcie do środka ludzi, którzy są tego godni. Ludzi, którzy nie szturmują miasta, ale są do niego zaproszeni. W Nowym Jeruzalem nie ma już świątyni. Bo każda świątynia jest tylko znakiem, przedsionkiem, bramą na Boży świat. W niebie nie będzie już świątyni, bo Boga będziemy oglądać „twarzą w twarz”. Już nie za zasłoną, ale bezpośrednio.
3. Kościół jest nie tylko wspólnotą, która ogląda się wstecz na tych, którzy nas poprzedzili w wierze i stali się budowniczymi Kościoła począwszy od dwunastu apostołów. Kościół spogląda też na wschód, czyli ku nadchodzącemu Nowemu Jeruzalem. To, co ma nadejść, już jest jakoś obecne w swoich zaczątkach i znakach. Kościół jest znakiem nadziei przez to, że posiada wysokie mury, solidne fundamenty i bramy na wszystkie strony świata. Kościół nie może rozpłynąć się w świecie współczesnym, w próbach rozwiązywania doczesnych problemów ludzkości. Kościół musi być znakiem chwały Bożej pośrodku współczesnych ciemności. Jego lampą nie jest taka czy inna ideologia, ale Baranek, czyli Chrystus. Kościół jest Oblubienicą Baranka, a nie świata. Oblubienicą świata jest nierządnica Babilon.
Poruszył mnie niedawno telefon od moich przyjaciół z Włoch. „Wiesz – usłyszałem głos Sandry – nasz don Vittorio dowiedział się, że ma dorodnego raka trzustki. Sprawa jest dość zaawansowana. Lekarze dają mu trzy, góra cztery miesiące życia”. Pomyślałem o księdzu Vittorio, którego co roku spotykałem w Porto Santa Margherita, gdzie powracał ze swoich wojaży – był misjonarzem, najpierw w Szwajcarii, potem w Irlandii, wreszcie w Kanadzie – by pobyć ze swoją wspólnotą neokatechumenalną, w której wzrastał i która uczyła go chrześcijańskich postaw. „Jak on to wszystko znosi?” – zapytałem z nieco ściśniętym gardłem. „Co chcesz, w końcu przez całe życie przygotowujemy się na spotkanie z Panem, cały czas słyszymy, jak bardzo nas kocha. Wreszcie człowiek będzie mógł o tym się przekonać”. Sandra postawiła mnie do pionu. Wszyscy boimy się odejścia. Własnego i naszych najbliższych. „Niech się nie trwoży serce wasze ani się nie lęka. Słyszeliście, że wam powiedziałem: Odchodzę” – mówi Jezus. I dodaje: „Przyjdę znów do was”.
My, chrześcijanie, przecież wierzymy, że śmierć nie jest jedynie kresem cierpienia, a wręcz początkiem wiecznej radości; nie tylko odrzuceniem ciężarów, lecz rozpoczęciem nowego życia w nieustannej bliskości z miłującym Bogiem. Pewien opat benedyktyńskiej wspólnoty powiedział: „W klasztorze nie opłakujemy śmierci. Nie należy dopatrywać się w tym oschłości naszych uczuć. Wiemy, dokąd odchodzą nasi bracia. Pogrzeby zawsze są radosne. Nasze życie powinno być nowicjatem przed wiecznością. Całe życie liturgiczne mnicha przygotowuje go na ostatnie godziny”. Ich wiara w zmartwychwstanie nie jest jedynie przykładem „pozytywnego myślenia” czy sprytnego samooszukiwania. Jest niewzruszoną skałą, na której mogą się oprzeć – w dobrych chwilach, owszem, ale jeszcze bardziej w momentach cierpienia. Ich życie to nieustanne przygotowanie na śmierć. Prawdziwe życie nie jest tu, na ziemi. Każdego dnia trzeba się szykować na umieranie. Wszyscy rodzimy się po to, żeby spotkać Boga, a niektórzy pragną tego z całego serca. To normalne, że niecierpliwią się, by Go zobaczyć. Ta niecierpliwość pozwala wielu ludziom wierzącym przyjąć perspektywę odejścia z tego świata do innego w pokoju. Nie wyczekują samej śmierci, ale tego, co nastąpi po niej. „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat”. Wymaga to dojrzałej wiary i nadziei, karmionej przez wiele lat modlitwą i praktyką życia. Pozwalają one duszy nawet u kresu życia z ufnością spocząć w miłości Boga.
„Przez całe moje życie trzymałaś mnie za rękę, moja Matko” – pisał pewien mnich. „Czy to możliwe, żebym w tej właśnie godzinie poczuł, że Twoje palce się rozluźniają, a Twoja dłoń mnie puszcza? Z pewnością nie! Gdyby Twoja władcza dłoń zostawiła moją rękę, to niewątpliwie po to, by uchwycić połę swego płaszcza i mnie nim okryć. Matko mojej długiej wędrówki i Matko w mojej najważniejszej chwili, tak, owiń mnie w fałdy swego płaszcza na ten krótki moment; po czym, mając pewność, że przeszedłem przez bramę, nagle się oswobodzę, byś mogła usłyszeć mój śmiech. Śmiech dziecka, które śmieje się, bo dzięki trosce swojej Matki ze wszystkim sobie poradziło”.
Niezwykłe. Żeby stać się Wielkim, Czcigodnym lub Wspaniałym, wcale nie trzeba przemierzać całego świata. Wystarczy przejść pieszo tylko 8 mil i mieć otwarty umysł oraz serce. Nie wierzycie państwo? A dokładnie tyle liczyła najdłuższa podróż człowieka, który już w VII wieku uważał, że ziemia jest kulista, a jeszcze 1000 lat po jego śmierci mówiono o nim, że swoją mądrością "oświecił Zachód”. Jest także współcześnie uznawany za ostatniego z ojców Kościoła zachodniego. Kto taki? Św. Beda. Anglosaski mnich benedyktyński, który urodził się w Wearmouth, a zmarł 2 i pół godziny pieszej wędrówki dalej, czyli w opactwie w Jarrow, w Nortumbrii. Cały życiorys św. Bedy jest zresztą tak samo oszczędny, jak jego największa życiowa wyprawa i żeby nie poświęcać mu więcej uwagi niż potrzeba, skomponował go sam na marginesie pisania swojego dzieła, to jest "Historii kościelnej narodu angielskiego". Dowiadujemy się z niego, że do klasztoru trafił już w wieku 7 lat jako oblat. Gdy miał lat dziesięć, z rodzinnego Wearmouth przeor Ceolfryd zabrał go do nowo założonej filii opactwa w Jarrow. W wieku lat 19 lat został diakonem, a mając 30 został kapłanem. Koniec. To co przed i co po, to benedyktyńskie "ora et labora", czyli w przypadku św. Bedy modlitwa i zdobywanie wiedzy oraz dzielenie się nią z innymi. I to jest właśnie niezwykłe, że nie opuszczając murów opactwa zmienił świat. Był erudytą, który posiadł wszelką ówczesną wiedzę, znał nie tylko pisarzy chrześcijańskich ale też grekę, klasyków rzymskich, astronomię, matematykę, muzykę i żywo interesował się przyrodą. Jego traktat o czasie wprowadzał nieznane wcześniej w Europie Zachodniej liczenie lat od narodzenia Jezusa Chrystusa. Jego historia Anglii to dzieło, które opisuje czasy od inwazji Juliusza Cezara, czyli od roku 55 p.n.Ch. aż po rok 731, gdy na cztery lata przed swoją śmiercią św. Beda kończy. Jest też autorem "De rerum natura", to jest przeglądu całej ówczesnej świeckiej wiedzy o wszechświecie, "Martyrologium Bedy", które posłużyło późniejszym wykazom świętych Kościoła, a także niezliczonych komentarzy do Biblii, podręczników pisowni i retoryki, biografii, listów i homilii, z których ocalało aż 50. Jego metoda wyjaśniania Pisma Świętego została przyjęta przez cały Kościół i obowiązywała aż do XX wieku. Zatem słusznie sto lat po jego śmierci, Synod w Akwizgranie nadał mu przydomek Venerabilis – Czcigodny. Przydomek, którego św. Beda pewnie nigdy by wobec siebie nie użył, bo bardziej niż na swojej chwale skupiał się na Bożym świecie i Bożej chwale, którą w nim odkrywał.
Zobacz cykl audycji Radia eM:
Ze względów bezpieczeństwa, kiedy korzystasz z możliwości napisania komentarza lub dodania intencji, w logach systemowych zapisuje się Twoje IP. Mają do niego dostęp wyłącznie uprawnieni administratorzy systemu. Administratorem Twoich danych jest Instytut Gość Media, z siedzibą w Katowicach 40-042, ul. Wita Stwosza 11. Szanujemy Twoje dane i chronimy je. Szczegółowe informacje na ten temat oraz i prawa, jakie Ci przysługują, opisaliśmy w Polityce prywatności.