To nie gra reprezentacji Polski w piłce nożnej rozpala największe emocje kibiców. Fani futbolu najbardziej czekają na nowy sezon ligowy. Na stadionach klubów Ekstraklasy w minionym sezonie zasiadło 4 miliony widzów. Polska liga urosła również w rankingach UEFA. Mamy coraz mniej powodów do kompleksów.
Na szczęście skończył się już serial pod tytułem „Nowym selekcjonerem reprezentacji Polski będzie Nawałka-Brzęczek-Skorża-Urban”. Nad siedzibą PZPN pojawił się biały dym i polskim kibicom został przedstawiony selekcjoner, którego kibicom specjalnie przedstawiać nie trzeba – Jan Urban to nie tylko sprawdzona marka, ale na dziś również najbardziej optymalny wybór (pisał o tym na naszym portalu Marcin Jakimowicz). Wprawdzie wiemy, że nowe nazwisko selekcjonera niekoniecznie będzie oznaczać z automatu koniec kłopotów polskiej kadry (pisał o tym Piotr Sacha), ale wszyscy mamy nową nadzieję, że na międzynarodowych turniejach (do których, ufamy, awansujemy) „mecze ostatniej szansy” czy „mecze o honor” staną się tylko niemiłym wspomnieniem.
I choć spora część narodu odetchnęła z ulgą, to jednak nie gra polskiej reprezentacji najbardziej emocjonuje polskiego fana futbolu. Ba, nie zaryzykuję bardzo, jeśli powiem, że nawet w krajach, których narodowe reprezentacje znajdują się w ścisłej czołówce (Hiszpania, Włochy, Anglia, Niemcy, Portugalia), więcej emocji i zaangażowania kibice wkładają w rozgrywki ligowe. Bez wątpienia sukcesy reprezentacji Hiszpanii (piękna ofensywna gra na ostatnich mistrzostwach Euro), Anglii czy Włoch wywołują ogólnonarodową euforię. Ale jednak na co dzień – a konkretnie w każdy piłkarski weekend (rozciągający się nieraz na cztery dni) kibiców interesują przede wszystkim starcia klubów hiszpańskiej La Ligi, włoskiej Serie A czy angielskiej Premier League.
Najlepsza liga świata
Nie inaczej jest w Polsce. Dziś (piątek 18 lipca) rusza nowy sezon „najlepszej ligi świata”. Gdy komentatorzy i analitycy obsługujący mecze PKO BP Ekstraklasy używają tego określenia, jest w tym może i nutka ironii, ale z roku na rok jednak więcej szczerego przywiązania do najwyższego poziomu rozgrywek rodzimej ligi. „Najlepsza liga świata” oznacza już bowiem nie tylko mocną nieprzewidywalność wyników (mistrzem Polski może zostać piłkarski Kopciuszek, a wcześniejsi liderzy mogą spaść do I ligi), ale przede wszystkim ogromne zainteresowanie kibiców. Nic dziwnego – polska piłka ligowa w niektórych drużynach osiągnęła poziom, którego nie trzeba się wstydzić. I nie chodzi wyłącznie o same wyniki – zarządzanie, myśl szkoleniowa i polityka transferowa kilku klubów sprawiają, że taką piłkę po prostu chce się oglądać. Potwierdzają to dane z zeszłego sezonu: na trybunach tylko klubów grających w Ekstraklasie zasiadło ok. 4 mln widzów (gdyby doliczyć widzów meczów w rozgrywkach niższych szczebli, ten wynik byłby jeszcze bardziej imponujący).
Ilu Anglików w Liverpoolu?
Tak, już słyszę zarzut, że to żadna „polska piłka” - część klubów w połowie lub nieraz w 80 proc. zasilają zawodnicy ściągnięci z innych krajów. I choć to jedna z bolączek (lub po prostu cech) ligowego rynku, to trzeba od razu dodać, że podobnie działają również inne kluby w Europie i w innych częściach świata. Wystarczy spojrzeć na skład takich potęg, jak Real Madryt czy Liverpool FC – w pierwszym Hiszpanie od dawna stanowią zdecydowaną mniejszość, w drugim również niełatwo dopatrzeć się Anglików (w przypadku obu tych klubów mówimy zresztą już bardziej o konsorcjach i światowych markach niż o drużynach „lokalnej społeczności”). Podobnie dzieje się w zdecydowanej większości klubów na świecie (a przyznajmy, że obecność Polaków w Barcelonie, Interze czy Arsenalu jeszcze bardziej wzmacnia nasze zainteresowanie tymi klubami). Jednym z nielicznych wyjątków jest Athletic Bilbao, gdzie, aby włożyć koszulkę drużyny, należy mieć udowodnione pochodzenie z Kraju Basków. Wprawdzie odstąpiono od tej reguły w przypadku fenomenalnego Inakiego Williamsa, syna imigrantów z Afryki, ale co do zasady Baskowie są mocno przywiązani do idei „czystości narodowej” w klubie, co zresztą przez długie lata było znaczącym elementem podpierającym baskijski nacjonalizm i separatyzm. Nawet jeśli ostatnio nieco zmiękczono tę zasadę – wystarczy udowodnić, że ktoś z rodziny miał jakiekolwiek związki z Baskami, choćby tylko biznesowe – teoretycznie zasada pozostaje nienaruszalna.
Polskie drogi
W naszej Ekstraklasie sytuacja jest bardziej złożona. Wyróżniłbym trzy główne modele. Z jednej strony mamy kluby, które zdominowane są przez zawodników z innych krajów tylko dlatego, że presja transferowa przy okazji każdego okienka transferowego jest tak duża, że liczy się jak najszybsze pozyskanie zawodnika, nieraz bez patrzenia na koszty (dotyczy to klubów, których właściciele lubią i mogą zaszaleć na rynku). I to wychodzi w czasie rozgrywek, gdy na boisku widać bardziej – mówiąc brzydko – wydane miliony euro, ale niekoniecznie jakąś spójną myśl szkoleniową. Nawet jeśli wydane miliony przekuwają się w dobre wyniki (choć nie ma takiej gwarancji), to brakuje pewnej tożsamości drużyny, bynajmniej nie w znaczeniu narodowościowym, tylko przede wszystkim sportowym. Z drugiej strony – niektórym klubom udaje się zbudować pozycję i uzyskiwać świetne wyniki bez drogich transferów z zagranicy, a w oparciu o rodzimych zawodników – tutaj w minionym sezonie szczególnie wyróżniała się polityka kadrowa Motoru Lublin i jeszcze bardziej GKS-u Katowice. W przypadku tego drugiego mówiono nawet, że gdyby mistrzem Polski zostawał klub, który ma najwięcej polskich zawodników, to właśnie katowicka GieKSa świętowałaby zwycięstwo poprzedniego sezonu. W przypadku obu drużyn – Motoru i GKS-u – dobre zarządzanie transferami, mądre budżetowanie (tu zwłaszcza Lublin) i zarazem konsekwentna myśl szkoleniowa sprawiły, że obaj „beniaminkowie” Ekstraklasy (wracający do najwyższego poziomu rozgrywek po bardzo długiej nieobecności) zakończyli sezon na bardzo dobrych pozycjach w tabeli (odpowiednio siódme i ósme miejsce).
Jaga robi różnicę
I trzeci model, a właściwie trzecia droga, którą warto tutaj wyróżnić i poświęcić więcej miejsca, to coś, co wykształtowało się w ciągu ostatnich trzech lat w Jagielloni Białystok pod wodzą dyrektora sportowego, Łukasza Masłowskiego, i trenera Adriana Siemieńca. A wszystko z pełnym poparciem i wsparciem prezesów klubu – obecnego Ziemowita Deptuły i wcześniejszego Wojciecha Pertkiewicza. Nie bez powodu wymieniam te trzy funkcje – prezesa, trenera i dyrektora sportowego – bo tylko taki tercet, zgrany, wymagający i oparty na wzajemnym zaufaniu, daje przynajmniej podstawę do osiągniecia sukcesu. I słusznie Masłowski uchodzi dziś za najlepszego dyrektora sportowego, a Siemieniec najlepszego trenera w Polsce. Obaj panowie w ciągu niespełna trzech lat stworzyli z Jagielloni markę, która z Dumy Podlasia stała się również dumą wielu kibiców z innych stron Polski. Głównie ze względu na udział Jagi w Lidze Konferencji Europy, gdzie doszła aż do ćwierćfinału, po sezonie mistrzowskim w kraju, w kolejnym zdobywając brązowy medal, tym samym zadając kłam tezie, że nie da się łączyć grze „w Europie” z wysoką pozycją w rodzimej lidze. Sukcesy Jagiellonii cieszą kibiców z wielu stron Polski, bo choć Mistrz Polski 23/24 nie obronił tytułu w sezonie 24/25, to przez dwa lata mocno zmienił wizerunek polskiej piłki. Ale „moda na Jagę” nie wynika tylko z imponujących wyników. Tu chodzi o coś zdecydowanie większego.
Osiągniecia czy potencjał?
Jest mocno ryzykowne (a niektórzy pewnie uznają je za śmieszne) używanie takich porównań, ale tak, jak mottem FC Barcelony stało się hasło „Més que un club” (Więcej niż klub), tak w przypadku Jagielloni można śmiało powiedzieć, że pod wodzą Siemieńca chodzi o coś więcej niż drużynę z Podlasia, która „jakoś” sobie radzi w tabeli. Dlaczego model Jagielloni nazwałem „trzecią drogą” w porównaniu z dwoma poprzednimi? Przecież i tutaj znaczną część drużyny stanowią zawodnicy sprowadzani z zagranicznych klubów, a w trwającym okienku transferowym sprowadzono głównie obcokrajowców (po dotkliwym odejściu wielu kluczowych zawodników z poprzednich dwóch sezonów, o czym za chwilę). Po pierwsze, filozofia dyrektora Masłowskiego, odpowiedzialnego za transfery, opiera się na założeniu: chcemy zawodnika z potencjałem, pasującego do stylu, strategii i wartości Jagielloni, a niekoniecznie zawodnika z udokumentowanym sukcesem. Oczywiście osiągnięcia mają znaczenie, ale Masłowski już udowodnił w ciągu ostatnich kliku okienek transferowych (letnich i zimowych), że ma nosa do zawodników, którym w tzw. świecie nikt nie dawał szans, a którzy w Białymstoku rozwinęli skrzydła i stali się prawdziwymi gwiazdami, nieraz w wymiarze wykraczającym poza polską ligę.
Tu rosną skrzydła
Takim przykładem jest m.in. Afimico Pululu – z pochodzenia w połowie Angolczyk, w połowie Kongijczyk, z obywatelstwem francuskim, sam o sobie mówi, że w innych ligach nikt w niego nie wierzył, dopiero w Jagielloni zobaczono w nim potencjał, który on w pełni rozwinął. Do tego stopnia, że został królem strzelców w minionej edycji Ligi Konferencji. W ten sposób nieznany nikomu zawodnik, który przyszedł na Podlasie praktycznie za darmo, dziś na rynku transferowym wyceniany jest na ok. 5 mln euro! Podobnie Hiszpan Jesus Imaz, ikona Jagielloni od kilku sezonów. Kiedy jechał do Polski, by podpisać kontrakt, dostał telefon z USA z propozycją gry w tamtejszej MLS (może i słabej w piłce, ale za to mocnej w dolarach). Odmówił, uznając, że dane już Polakom słowo jest równie ważne, jak podpis na umowie. Wcześniej nie był żadną gwiazdą – grał w niższych szczeblach rozgrywkowych hiszpańskiej ligi. W Polsce stał się ulubieńcem nie tylko kibiców z Podlasia, prezentując odważną, ofensywną i zarazem ładną dla oczu piłkę. To też stało się znakiem rozpoznawczym Jagielloni pod wodzą Adriana Siemieńca – zwłaszcza w sezonie, który dał Jadze mistrzostwo Polski, można było zauważyć, że gra białostoczan wyróżnia się mocno na tle konkurencji jakością i stylem. Na tę piłkę zwyczajnie chciało się patrzeć, nawet jeśli czyjeś sympatie związane są z innymi barwami klubowymi.
Ofiara swojego sukcesu
Oczywiście, jest i druga strona medalu tego sukcesu Jagi: ona sama pada ofiarą własnych osiągnięć. Mam na myśli ryzyko odejścia wielu kluczowych zawodników, gdy kończą im się kontrakty. Bo stają się łakomym kąskiem dla innych klubów, a Jagiellonia ciągle trzyma się żelaznej zasady nieprzekraczania określonego budżetu na wynagrodzenia. A to siłą rzeczy powoduje, że część zawodników zawsze będzie odchodzić po pewnym czasie, szukając lepszych warunków finansowych. Tak właśnie stało się w obecnym okienku transferowym, gdy odeszło wielu zawodników, na których opierały się dobre wyniki zespołu w minionych dwóch sezonach. Szczególnie dotkliwy jest tutaj przypadek Mateusza Skrzypczaka, dziś chyba najlepszego stopera w polskiej lidze. Tu trzeba zaznaczyć, że jego droga z Jagą jest poniekąd podobna do drogi Afimico Pululu. Skrzypczak jest wychowankiem Lecha Poznań, w którym jednak nie dawano mu szans i okazji, by mógł rozwinąć skrzydła. W ten sposób trafił do Jagielloni, gdzie nie tylko rozwinął się sportowo, ale stał się jednym z najbardziej pożądanych na rynku transferowym obrońców. I całkiem niedawno… wrócił do Lecha Poznań, co dla fanów Jagi było z jednej strony dużym ciosem, z drugiej – jest w pełni zrozumiałe: każdego, również sportowca, ciągnie do swoich korzeni, nawet jeśli wcześniej „w domu” nie dawano mu szans.
Piłkarz też człowiek
Sam trener Siemieniec, choć nie krył, że jest to dla niego ciężkie doświadczenie, publicznie mówił, że rozumie doskonale powody, dla których „Skrzypa” postanowił wrócić do siebie. I choć nie brak takich ikon i weteranów Jagielloni, jak Taras Romańczuk czy wspomniany Jesus Imaz, którzy od wielu lat nie wybierają się do innych klubów, to jednak co do zasady piłka ligowa ma tę cechę sezonowości – piłkarze zmieniają barwy klubowe szybciej niż kibice i trenerzy by tego oczekiwali. Nawet trenerzy, z którymi chciałoby się zostać dłużej. Takim trenerem jest bez wątpienia Adrian Siemieniec. Sam przeszedł niezwykłą drogę, od zarabiającego grosze w podrzędnych klubach asystenta, siedzącego po nocach przy analizach rozegranych meczów i symulacjach nowych wariantów ustawień, by dziś stać się zdecydowanie najlepszym trenerem w Polsce. Potwierdzają to nie tylko wyniki, ale też ankieta, jaką na koniec minionego sezonu przeprowadzono wśród piłkarzy Ekstraklasy. Spośród ponad 300 pytanych zawodników ponad 40 proc. przyznało, że najbardziej chciałoby trenować właśnie pod wodzą Siemieńca. Mają świadomość, że młody trener (33 lata) stworzył nie tylko silną markę w Białymstoku, ale przede wszystkim zbudował wizerunek piłki polskiej, w której wolę walki i styl gry można połączyć z człowieczeństwem. Mateusz Skrzypczak, odchodząc z Jagielloni, napisał, że najbardziej dziękuje trenerowi Siemieńcowi za to, że najpierw widział w nim człowieka, w potem dopiero sportowca. I to podejście odbija się w sposób zauważalny niemal na każdym meczu Jagielloni. To piłka, która nie tylko cieszy oko, ale też buduje. I kształtuje, zwłaszcza w młodych kibicach, przekonanie, że można osiągnąć wiele, nie stając się boiskowym chamem (co niestety zdarza się czasem nawet najbardziej utytułowanym zawodnikom).
I cóż, że nie U2
Nie ukrywam, że Jagiellonia fascynuje mnie z wielu sportowych i pozasportowych powodów. Wymieniłem tylko część z nich, ale w tym miejscu kluczowe jest to, że jej imponujące osiągniecia, wraz z rozwojem wielu innych klubów (znakomity miniony sezon w wykonaniu Lecha Poznań, zwieńczony mistrzostwem Polski, ale też skuteczność i styl wspomnianych Motoru i GKS-u i parę innych ciekawych zjawisk w najwyższej klasie rozgrywek) składają się na przekonanie, że w Polsce kibice żegnają się lub dawno już pożegnali z kompleksem „słabej piłki”. Oczywiście przy lidze hiszpańskiej czy angielskiej ciągle jesteśmy i jeszcze jakiś czas będziemy Kopciuszkami, ale być może nadszedł czas, by przestać się porównywać z gigantami, a zacząć cieszyć się tym, co z roku na rok wygląda coraz lepiej. Nie zawsze trzeba podróżować do Dortmundu, Barcelony, Londynu czy Mediolanu, by poczuć prawdziwe emocje piłkarskie. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że widowisko w rodzaju El Clasico (Real Madryt vs. FC Barcelona) czy derbów Mediolanu (Inter vs. AC Milan) lub północnego Londynu (Tottenham vs. Arsenal) to nieporównywalne z niczym zjawiska sportowo-kulturowo-rozrywkowo-biznesowe. Ale czy z faktu, że U2, Rolling Stones czy inne gwiazdy światowego formatu gwarantują show, za obejrzenie którego miliony fanów są gotowe wydawać wszystkie oszczędności, ma wynikać, że polscy fani Dawida Podsiadły i Sanah (czy dużo mniej kasowych, ale znakomitych wykonawców) mają mniej kochać swoich ulubieńców? Podobnie warto podchodzić do polskiej piłki klubowej – wiele drużyn, stadionów i kibiców (nie mówimy o kibolskich wybrykach) w Polsce prezentuje poziom, którego nie tylko nie trzeba się wstydzić, ale którym coraz częściej można się cieszyć.
Lewandowski czy Imaz?
I dlatego na koniec powiem rzecz, która być może zbulwersuje część prawdziwych kibiców piłki (cokolwiek znaczy „prawdziwych”): bardziej cieszą mnie gole Hiszpana Imaza dla Jagielloni niż Lewandowskiego dla Barcelony. Ba, pójdę dalej i powiem, że jeśli warunki pozwolą, to Adrian Siemieniec może zapisać się w polskiej piłce tak, jak… sir Alex Ferguson w angielskiej. Zanim polecą pomidory w moim kierunku, wyjaśnię: tak, od lat szczerze kibicuję polskim piłkarzom grającym w najlepszych europejskich klubach (głównie dlatego, że są najlepsze, a nie tylko ze względu na swojsko brzmiące nazwiska). Ale jednak bardziej niż „polskie” gole, pracujące na pozycję w rankingu UEFA fantastycznej hiszpańskiej La Ligi, bezkonkurencyjnej angielskiej Premier League czy emocjonującej włoskiej Serie A, interesują mnie gole „hiszpańskie”, pracujące na wynik pewnie mniej porywającej, ale nie pozbawionej wyrazistości naszej rodzimej Ekstraklasy. To zresztą ma wymiar bardzo praktyczny: w ostatnim sezonie gra naszych klubów sprawiła, że awansowaliśmy na 15. miejsce w rankingu UEFA, co daje nam m.in. możliwość wystawiania za rok już dwóch drużyn, a nie jednej, w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Ten skok w rankingu zawdzięczamy głównie grze drużyn, które przeszły bój w europejskich pucharach (zwłaszcza wyniki Jagiellonii i Legii miały tu znaczenie). A w lipcu wskoczyliśmy już na 13. miejsce (pomogła m.in. wygrana Legii w pierwszym starciu w drodze do Ligi Europy). Wprawdzie w skali całego świata, w rankingu FIFA polska liga zajmuje dopiero 40. miejsce, ale nie brak i takich rankingów, które dają nam…14. miejsce wśród wszystkich lig na świecie i 10. miejsce wśród lig europejskich. Ostatnio taki ranking (konkurencyjny dla FIFA) opublikowali analitycy portalu Opta (dokument nosi nazwę „Power Ranking”). Przyznaję, że nie zdążyłem jeszcze zapoznać się z metodologią, jaką zastosowano w tym rankingu, ale w przypadku europejskich lig jest on tylko trochę odbiegający od danych UEFA (10 vs. 13 miejsce).
Kompleks pogrzebany
Moja „wiara” w polską Ekstraklasę nie jest oczywiście wiarą ślepą; mam świadomość wielu jej bolączek, na poziomie biznesowym, sportowym i kibicowskim. Ale jeśli coś mnie do tej ligi przekonuje (a w ciągu ostatnich dwóch lat brałem udział na żywo w blisko 40 meczach na kilkunastu stadionach Ekstraklasy), to odkrycie, że jesteśmy zdecydowanie na lepszym poziomie niż przed dekadą, nie mówiąc o latach 90. XX wieku czy jeszcze wcześniej. To moje „odkrycie Ameryki” na polskich stadionach jest jakoś związane z kompleksem polskiej piłki, jaki chyba miałem przez lata. Od dziecka fascynowała mnie piłka tzw. światowa. Piłka rodzima – była obca, a z czasem wywoływała drwiący uśmieszek. Może pewien sentyment i sympatię (to trwa do dziś) budziła drużyna z rodzinnego miasta, ale głównie ze względu na bliskość stadionu, obok którego przechodziłem niemal codziennie, rzadko jednak siadając na trybunach jako kibic. Zawsze jednak to piłka „światowa” była tym, co pociągało; zachwyty nad polską ligą budziły albo niezrozumienie, albo właśnie ironiczny uśmiech. A po doświadczeniu dwóch lat spędzonych w Anglii, dzielonych między okolicami Ipswich w hrabstwie Suffolk a Londynem, miałem jeszcze mniejszą ochotę zaprzyjaźniać się z polską „kopaniną”. Z jednej strony żywiołowa drużyna i kibice Ipswich Town na wiekowym stadionie przy Portman Road, z drugiej „śmiertelni wrogowie” Tottenhamu w północnym Londynie, czyli Arsenal - mieszkanie w odległości 15 min drogi pieszo od stadionu zobowiązywało. To też zostawiło ślad i tym bardziej zniechęcało do zainteresowania polską ligą – po lidze angielskiej człowiek nie wierzył, że „coś dobrego może pochodzić” z polskich stadionów.
Piłka nożna jak wino i jazz
I pewnie część powodów, które wpływały na ten dystans, jest do dziś aktualnych. Ale jednak wiele klubów przeszło drogę, która pomaga pozbywać się tego kompleksu polskiej piłki. Sam nie mam żadnych ograniczeń „tożsamościowych”, które utrudniałyby mi docenienie sukcesów klubów z innych części Polski. Oczywiście rozumiem, szanuję i po części zazdroszczę kibicom, którzy od urodzenia mają tylko jeden ulubiony klub. I świata poza nim nie widzą. Ale jest mi też wygodnie z tym moim małym piłkarskim „kosmopolityzmem”, który pozwala mi cieszyć się z sukcesów i kibicować klubom z innych części kraju. Zwłaszcza że, umówmy się, „kosmopolitą” jest niejeden kibic „jedynej” drużyny z Polski, który zarazem kibicuje Realowi czy Bayernowi, choć nigdy w Madrycie czy Monachium nie był. O ileż bardziej naturalne – wydawało by się – jest trzymanie kciuków za drużynę „z innego miasta”, która przecież pracuje na punkty i pozycję całej rodzimej ligi. Ostatecznie o wyborze drużyny, której chce się kibicować, decyduje wiele różnych czynników, nie tylko „tożsamościowych”, ale również czysto sportowych, towarzyskich, estetycznych, społecznościowych…związanych z osobistą historią, doświadczeniami i gustem każdego z nas. Bo czasem (już naprawdę kończąc), z futbolem jest tak, jak z winem i jazzem. Nawet najlepsze wino i najlepszy jazz nie zawsze i wszędzie smakują tak samo (plastikowy kubek na wino czy głośne wnętrze samochodu na jazzowe subtelności - nie przejdą). Prawdziwy smak można poczuć tylko wtedy, gdy spełnione są równolegle warunki sprzyjające degustacji (odpowiednie szkło, odpowiedni nastrój, miejsce, okoliczności). Tak samo – przy zachowaniu wszystkich proporcji - bywa z piłką nożną. A wtedy możliwości osobistej mapy piłkarskiej mogą być tak oryginalne i nieprzewidywalne…jak pozycje w tabeli kolejnego sezonu PKO BP Ekstraklasy.
Jacek Dziedzina
Zastępca redaktora naczelnego, w „Gościu” od 2006 roku, specjalizuje się w sprawach międzynarodowych oraz tematyce związanej z nową ewangelizacją i życiem Kościoła w świecie; w redakcji odpowiada m.in. za kierunek rozwoju portalu tygodnika i magazyn "Historia Kościoła"; laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka; ukończył socjologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie, prowadził również własną działalność wydawniczą.