Na zjazd rodziny Czardybon w Tychach przybyło 11 września 260 ludzi. Jedna z dziewczyn była zdumiona, widząc tam... koleżankę z pracy. Nie sądziły, że są spokrewnione.
Większość z nas codziennie mija w pracy, w windzie, na ulicy swoich dalszych krewnych. Trudno ich rozpoznać, bo najczęściej nosimy różne nazwiska. – Mój brat Tomek też się zdziwił, bo zobaczył na spotkaniu rodziny Czardybon ojca swojego byłego szefa. Okazało się, że długo pracował u człowieka, z którym jest spokrewniony – śmieje się dr Wojciech Schäffer z Archiwum Archidiecezjalnego w Katowicach i potomek Józefa oraz Zofii Czardybonów, żyjących w XIX wieku we wsi Paprocany. Jego przodkowie byli wolnymi sołtysami, czyli wolnymi chłopami, którzy mieli własne gospodarstwa i nie musieli odrabiać pańszczyzny u pana.
Poszukiwanie swoich korzeni, sporządzanie rozgałęzionych drzew genealogicznych przodków, stało się w ostatnim dziesięcioleciu w Polsce modne. I co ciekawe, nie ogranicza się już tylko do familii szlacheckich, które od wieków zachowywały pamięć o swoich przodkach i szczyciły się herbami. Dziś wielkie rodzinne spotkania organizują też potomkowie pańszczyźnianych chłopów. I doskonale się bawią, poznając na tych imprezach dwustu nieznanych dotąd kuzynów.
Są spotkania takich znanych rodzin jak Buzków, ewangelickiej rodziny spod Cieszyna (należy do niej Jerzy Buzek), oraz kompletnie nieznanych. Na przykład w zeszłym roku w Zduńskiej Woli bawili się razem potomkowie rodzin Tatuchów i Grędów. – Podczas pogrzebu jednej z ciotek, która odeszła w wieku 101 lat, pomyśleliśmy, że rodzina powinna się spotykać nie tylko przy tak smutnych okazjach – tłumaczyli lokalnemu tygodnikowi „7 dni”. Zaprosili na spotkanie potomków braci bliźniaków: Ludwika i Rocha Tatuchów, urodzonych w 1858 r. we wsi Grzybki. Przyjechało aż 130 osób, w tym członkowie francuskiej gałęzi rodziny, mieszkający nad granicą hiszpańską.
Pamiętnik ze strychu
Drzewo genealogiczne Tadeusza Bączkowicza z Radzionkowa sięga dziewięciu pokoleń wstecz. Gdy 5 lat temu wracał z tym drzewem z archiwum, spotkał kuzyna mieszkającego w Niemczech. Podekscytowany pokazał mu spis ich przodków. A kuzyn: „Moja bratanica znalazła coś jeszcze, spotkajmy się”. Okazało się, że na strychu domu zbudowanego przez Andrzeja Bączkowicza (pradziadka Tadeusza), w czasie przygotowań do remontu znalazł się wierszowany pamiętnik pradziadka z 1888 roku.
Tadeusz otworzył go i przeczytał: „Którykolwiek z mych dziatek tę książkę do ręki dostanie...”. I dalej: „I też tylko ten ją z moich synów otrzymać może za własność, który się na to zdobędzie, iżby mógł przynajmniej tak jak ja, w polskim języku tu do tej książki w ten sam sposób coś o sobie przypisać, ale tylko czysto polsko”. – Jak to przeczytałem, to mnie rozłożyło, płakałem jak bóbr. Z archiwum miałem o przodkach tylko suche fakty, że np. Karol Bączkowicz miał żonę taką i taką, kiedy zmarł i czym się zajmował. A pradziadek to wspaniale uzupełnił o opisanie losów tych ludzi – mówi. W pamiętniku jest np. barwny opis, jak dziadek autora w wieku 18 lat, tuż po swoim ślubie, został wcielony do wojska pruskiego. I jak potem uciekł z francuskiej niewoli. – Pradziadek był prostym górnikiem, skończył tylko sześć klas, a pięknie opisał losy swoje, całej rodziny i innych mieszkańców Radzionkowa – mówi Tadeusz Bączkowicz.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się