Cieszę się, że moje intuicje co do szkodliwości sharentingu są zbieżne z reakcją przedstawicieli organów państwowych.
Kiedy w jednym z poprzednich felietonów pisałem o szkodliwości sharentingu, nie miałem wielkiej nadziei na to, że temat ten zostanie podjęty na poważnie przez wysokich urzędników. Tymczasem okazało się, że w związku z działalnością pewnej fundacji, która usiłuje normalizować sharenting, kupczenie wizerunkami dzieci zostało zauważone i adekwatnie nazwane. Oto prezes Urzędu Ochrony Danych Osobowych, przyglądając się celom statutowym tej fundacji, w piśmie skierowanym do Ministra Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej stwierdza stanowczo, że „szczególnie naganne jest wykorzystywanie wizerunku dziecka w celu zwiększenia tzw. zasięgów w mediach społecznościowych, czyli czerpanie korzyści z takiego przedstawienia dziecka, by jak najwięcej użytkowników internetu weszło na stronę promującą się zdjęciami dzieci”. Nie chodzi jednak o subiektywne odczucie urzędnika, lecz o kwestie prawne, dlatego w tym samym piśmie prezes UODO prosi panią minister o „rozważenie stosownych czynności nadzorczych oraz skłonienie fundacji do zaniechania działalności naruszającej prawa dzieci”. W felietonie nazwałem sharenting nową formą przemocy i starałem się zasygnalizować problem od strony duchowej. Cieszę się, że moje intuicje co do szkodliwości sharentingu są zbieżne z reakcją przedstawicieli organów państwowych.
A jednak zasmuca mnie, że tematu tego nie podejmują ludzie Kościoła, widzę wręcz ogólną aprobatę dla sharentingu wśród katolików. Zwłaszcza medialni kaznodzieje nie powinni milczeć. W brewiarzu została nam przypomniana homilia św. Grzegorza Wielkiego: „Ci, którzy zostali nam powierzeni (...) pogrążyli się w nieprawościach, a my nie wyciągamy pomocnej ręki. (...) Postawieni na straży winnic, nie ustrzegliśmy własnej winnicy, albowiem zajmując się rzeczami zewnętrznymi, zaniedbaliśmy posługę naszego działania”.