Dlaczego zabrano jedną godzinę religii w szkole? Co w tej sytuacji robić? Dlaczego zlikwidowano „wychowanie do życia w rodzinie” i wprowadzono „edukację zdrowotną”? Co dalej z polską szkołą?
12.09.2025 09:38 GOSC.PL
Z tegorocznych zmian w systemie szkolnym dwie budzą największe dyskusje: obniżenie statusu lekcji religii (głównie przez zmniejszenie liczby jej godzin do jednej) oraz zastąpienie „wychowania do życia w rodzinie” nowym nieobowiązkowym przedmiotem „edukacja zdrowotna”.
Jeśli chodzi o pierwszą zmianę, to nie samo zmniejszenie liczby godzin religii jest tu najważniejsze. Można bowiem dyskutować, ile tych godzin powinno być w aktualnych warunkach „przeładowanej” szkoły. Tak się jednak składa, że nie przeprowadzono żadnej rzetelnej dyskusji na ten temat. Zamiast tego postawiono wierzących rodziców i Kościół instytucjonalny przed faktem dokonanym. Nie chciano wziąć pod uwagę tego, że religia w szkole jest po prostu prawem wierzących rodziców i wierzących dzieci. Skoro dzieci te przebywają w szkole znaczną część dnia i mają tam być wychowywane całościowo, powinno się znaleźć miejsce w szkole dla (dobrowolnie wybranych i opłacanych przez państwo) lekcji religii, i to lekcji religii traktowanych poważnie. To rodzice płacą podatki, także na edukację, i mają prawo, by edukacja uwzględniała ich przekonania religijne.
Dlaczego formalne obniżenie statusu szkolnego religii stało się faktem? Z pewnością miała tu znaczenie determinacja aktualnej minister edukacji, która stara się konsekwentnie zarządzać oświatą zgodnie ze swoim światopoglądem czy ideologią. Pamiętajmy jednak, że determinacji tej sprzyjają pewne procesy społeczne. Chodzi tu głównie o procesy sekularyzacyjne, które objawiają się m.in. w poważnie zmniejszającej się frekwencji na lekcjach religii, zwłaszcza w szkołach średnich w dużych miastach. Do tego dochodzi negatywny obraz Kościoła u znacznej części młodych ludzi, a nawet u ich rodziców. Bez względu na to, jak oszacujemy przyczyny (i wartość poznawczą) tego obrazu, obraz ten jest faktem. W takich warunkach trudno znaleźć zbyt wielu bohaterów, którzy będą umierać za stopień z religii lub za jedną jej godzinę. Nic więc dziwnego, że ktoś z lewej strony – ktoś, komu akurat władza się przydarzyła – skorzystał z tej okazji i ten stopień, i tę godzinę obciął. A gdy (wcześniej czy później) władzę przejmie ktoś inny, będzie mu trudno – choćby nawet bardzo cenił religię i Kościół – przywrócić stare zasady.
W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że wśród katolickich publicystów przeważają dwie reakcje na nową sytuację. Pierwszą – reprezentowaną głównie przez publicystów mocno krytycznych wobec polskiego Kościoła hierarchicznego – można streścić słowami: nic się nie stało. Prawdopodobnie chodzi im o to, że decyzja aktualnej minister nie tyle zmienia coś w szkole, ile sankcjonuje stan, do którego zbliżają się nastroje społeczne. W takiej sytuacji nie należy się skupiać na walce o miejsce religii w szkole, lecz na pogłębianiu (począwszy od duchowieństwa) życia autentycznie chrześcijańskiego tych, którzy jeszcze się z chrześcijaństwem identyfikują. Inni zdają się mówić coś kompletnie odwrotnego: trzeba walczyć o umocnienie katechezy szkolnej, gdyż to ona jest ważnym „orężem” przeciw sekularyzacji. I to trzeba walczyć środkami (w szerokim znaczeniu) politycznymi, takimi jak występowanie na drogę prawną, organizowanie protestów, pisanie petycji, wysuwanie inicjatyw ustawodawczych oraz – koniec końców – głosowanie na tych, którzy dawne zasady mogą przywrócić.
Osobiście nie widzę sprzeczności między działaniami wewnętrznymi (duchowymi) i zewnętrznymi (publicznymi). Jedne i drugie są potrzebne, choć (oczywiście!) kierunek powinien iść od pierwszych do drugich. Nowa sytuacja w szkole powinna być dla nas okazją do całościowego przemyślenia realiów i celów katechezy: szkolnej i parafialnej. Powinniśmy też (jeszcze intensywniej i bardziej pomysłowo) szukać nowych i ciekawych sposobów docierania do młodzieży z przesłaniem Ewangelii i z zachętą do uczestnictwa w sakramentalnym życiu Kościoła. Powinniśmy walczyć o swoje prawa, ale także powinniśmy lepiej korzystać z praw, które już posiadamy. I powinniśmy bardziej starać się o to, by korzystanie z tych praw rodziło duchowe owoce, które pociągają innych. Od naszego całościowego zaangażowania zależy w jakimś stopniu przyszłość chrześcijaństwa w Polsce. A jednym z istotnych wskaźników kondycji polskiego chrześcijaństwa będzie to, czy za kilkanaście lat religia (czy to powodu braku chętnych, czy to z powodu decyzji politycznej) ze szkoły zniknie, czy raczej będzie ona w niej stabilnie i owocnie funkcjonować (najlepiej z alternatywą w postaci etyki) jako przedmiot poważnie traktowany.
Nie będę się tu rozpisywać na temat nowego kontrowersyjnego przedmiotu „edukacja zdrowotna”. Zainteresowanych argumentami za i przeciw odsyłam do dyskusji na ten temat w „Kanale Zero”, gdyż całość tej dyskusji chyba najszerzej i najlepiej (ze znanych mi publikacji) oddaje istotę sprawy (por. też opinię Tomasza Rożka w kanale „Nauka. To lubię”). Dodam tylko, że osobiście waham się między dwiema hipotezami. Pierwsza mówi, że „edukacja zdrowotna” jest pewnym pomysłem edukacyjnym – pomysłem, z którym (ze względu na jego zalety i wady) można dyskutować, ale który został w pośpieszny i fatalny sposób zrealizowany. Druga hipoteza zaś mówi, że „edukacja zdrowotna” jest pomysłem (lub przyczółkiem) ideologicznym, który ze wzglądu na rok wyborczy i nacisk społeczny został złagodzony. Przykładowo: według aktualnej podstawy programowej uczeń kl. VII-VIII „omawia pojęcie orientacji psychoseksualnej i kierunki jej rozwoju; wyjaśnia pojęcia związane z tożsamością płciową”. Pierwotny projekt zaś dodatkowo wyliczał cztery te orientacje („heteroseksualna, homoseksualna, biseksualna i aseksualna”) i wymagał od dojrzewającego dziecka opanowania pojęcia „transpłciowości”. Nb. tożsamość większości ludzi nazwano w projekcie neologizmem „cispłciowość”.
Zostawmy na boku dociekanie intencji, które stały pierwotnie za wprowadzeniem „edukacji zdrowotnej”. Bez względu na nie, jedno jest pewne: przedmiot ten – m.in. przez całkowitą likwidację prorodzinnego „wychowania do życia w rodzinie” i przez obniżenie rangi religii w szkole – został wprowadzony w atmosferze niepotrzebnej konfrontacji, która zdrowiu nie służy. Osobiście za racjonalniejsze uważam wydawanie pieniędzy nie na (niezbyt zdrowe) siedzenie w szkole przez kolejną godzinę, lecz na realne programy profilaktyki zdrowia psychicznego i fizycznego uczniów. Może zamiast godziny tygodniowo „edukacji zdrowotnej” lepsza byłaby na przykład realna „godzina zdrowia psychicznego” dla każdego ucznia raz na semestr. W ramach tej godziny uczeń mógłby indywidualnie i dłużej porozmawiać z psychologiem, a on (w razie potrzeby) mógłby go skierować na systematyczną terapię. Według mojej wiedzy, aktualna liczba psychologów (lub podobnych specjalistów) jest w szkołach zbyt mała, by mogli się oni skupić na szerszych działaniach profilaktycznych, a nie tylko na działaniach interwencyjnych. Warto się zastanowić, na co (i na kogo) wydawać nasze pieniądze, by realnie i pozytywnie wpłynęły na dobrostan naszych dzieci.
Przedyskutowałem tu dwie kwestie edukacyjne, które obecnie poruszają opinię publiczną. Jak widać, kwestie te są uwikłane w szersze problemy, które dotyczą polskiej szkoły. Czego i jak uczyć w szkole, by uczniowie otrzymywali potrzebną wiedzę, ale nie byli przeciążeni? Jak wychowywać integralnie w czasach dużych różnic światopoglądowych i przemian obyczajowych? Jak wprowadzać młodych w kulturę cyfrową, chroniąc jednocześnie ich psychikę przed zagrożeniami, które ona niesie? Te i podobne pytania wymagają szerszej i dłuższej debaty publicznej. Dobrze by było, gdyby trwała ona dłużej niż tylko przez każdy wrzesień, kiedy szkoła zaskakuje nas nowymi pomysłami władzy. I dobrze by było, gdyby w tej debacie wykuły się mądre, realistyczne i długofalowe projekty, które mogą być zaakceptowane przez znaczną większość rodziców i które mogą być po prostu dobre dla naszych dzieci.
Jacek Wojtysiak
Nauczyciel akademicki, profesor filozofii, kierownik Katedry Teorii Poznania Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II. Autor licznych artykułów i książek, w tym podręczników i innych tekstów popularyzujących filozofię. Stały felietonista portalu internetowego „Gościa Niedzielnego”. Z pasją debatuje o Bogu i religii z wierzącymi, poszukującymi i ateistami. Lubi wędrować po stronach Biblii i po ścieżkach Starego Gaju. Prywatnie: mąż Małgorzaty oraz ojciec Jonasza i Samuela. Ostatnio – wraz z Piotrem Sachą – opublikował książkę „Bóg na logikę. Rozmowy o wierze w zasięgu rozumu”.