W świecie nagłówków z portali internetowych USA osłabiły już Rosję, Trump wyciągnął Putina z objęć chińskiego smoka, a Polacy mogą spać spokojnie po deklaracjach o pozostawieniu u nas wojsk amerykańskich. W świecie realnym – jest bardziej realnie.
08.09.2025 14:09 GOSC.PL
Mijają właśnie trzy tygodnie od spotkania europejskich przywódców z prezydentem USA Donaldem Trumpem. Spotkania, które w opinii wielu komentatorów stało się kompromitacją polskiej dyplomacji. W zależności od sympatii politycznych, jedni odpowiedzialność za tę „katastrofę” przypisywali prezydentowi Karolowi Nawrockiemu, inni rządowi premiera Donalda Tuska. Co do jednego wszyscy byli jednak zgodni – oto właśnie wykuwa się nowy ład globalny (wliczając to także wcześniejsze spotkanie na Alasce pomiędzy Trumpem i Władimirem Putinem). Nie brakowało porównań do „nowej Jałty”, a Polska nie walcząc o miejsce przy głównym stole, skazała się po raz kolejny na rolę przystawki i ofiary.
Z kolei w ubiegłym tygodniu dokładnie te same osoby wychwalały kunszt dyplomatyczny Karola Nawrockiego, który pokazał się w Białym Domu z bardzo dobrej strony i - mówiąc kolokwialnie - zaklepał amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa dla Polski. Warto zauważyć, że tym razem komentariat był zgodny w ocenach – nawet nieprzychylne prawicy media z uznaniem wyrażały się o amerykańskiej eskapadzie polskiego prezydenta. Ktoś mógłby nawet żartobliwie zauważyć, że oto piekło zamarzło.
Te dwa medialne wzmożenia dzieliło dokładnie 16 dni. Czy faktycznie polska dyplomacja odbudowała się w tak krótkim czasie? Teza taka wydaje się mimo wszystko absurdalna. To wrażenie jest jednak zasadne i pozwala dość dobrze zweryfikować wcześniejsze osądy. Trzeba sobie powiedzieć wprost – ani seria spotkań z połowy sierpnia, ani wizyta polskiego prezydenta w Gabinecie Owalnym, nie były wcale tak epokowe czy przełomowe, nawet jeśli zgodzimy się, że Karol Nawrocki dobrze odegrał swoją rolę podczas spotkania z Trumpem.
Czy bowiem coś realnie zmieniło się w sytuacji Ukrainy? Czy Rosjanie zaprzestali ofensywy albo nalotów na ukraińskie miasta? Albo czy prezydent Putin odzyskał uznanie w świecie Zachodu po „uwiarygodnieniu” na czerwonym dywanie na Alasce? A może państwa europejskie przedstawiły już konkretny plan gwarancji bezpieczeństwa dla Kijowa, który wykracza poza niewiele warte deklaracje? Albo Ukraina dostała jakieś inne wsparcie? Nic z tych rzeczy. Ofensywa bardzo mozolnie posuwa się naprzód, ale obie strony konfliktu są zbyt słabe, by realnie przełamać impas na froncie. Kreml kontynuuje ataki powietrzne już nie tylko na infrastrukturę krytyczną, ale także na cele cywilne. Analogicznie, Ukraińcy dalej „dronują” rosyjskie rafinerie i składy amunicji.
To może chociaż Trump wyciągnął Putina z objęć Chin, jak zakładali niektórzy uważając, że w tych negocjacjach nie chodzi głównie o Ukrainę, tylko nowy ład międzynarodowy? Na razie nic tego nie potwierdza. Prezydent Rosji spotkał się z Xi Jinpingiem na szczycie Szanghajskiej Organizacji Współpracy, deklarując budowę gazociągu do Chin. Co istotne, za rosyjskie pieniądze. A Chiny i Indie dalej kupują rosyjską ropę, finansując wojenną machinę Kremla. Nihil novi.
Na czym zatem polega problem z medialnymi reakcjami, które atakują nas nagłówkami, że „oto tu” lub „oto tam”? Są one obliczone na kliknięcia, na złapanie naszej uwagi. Z tej perspektywy bardziej strukturalne analizy wydaje się nudne, bo tam zmiany zdarzają się znacznie rzadziej niż w wypowiedziach polityków czy ekspertów. Zobaczmy to na konkrecie. Czy możliwy jest pokój między Moskwą a Kijowem? Niestety nie jest. Celem Kremla jest całkowite podporządkowanie Ukrainy, de facto likwidacja tego państwa w dzisiejszym kształcie. Każdy inny rezultat wojny będzie dla Putina porażką. Co więcej, w jego interesie nie jest szybki powrót setek tysięcy ostrzelanych żołnierzy do kraju. Jak bowiem pokazuje historia XX wieku, koniec wojny zawsze niósł spore wyzwania dla rosyjskiej/sowieckiej władzy. Z drugiej strony Ukraina z oczywistych powodów nie może zgodzić się na takie warunki, bo to oznaczałoby totalną kapitulację. Każdy Ukrainiec zdaje sobie sprawę, że choć wojna zbiera śmiertelne żniwo, a trwające od 3 lat naloty bardzo obniżają społeczne morale, zaprzestanie walki oznaczałoby zgodę na anihilację państwa. Po Buczy i Irpieniu nikt nie ma chyba wątpliwości, że wiązałoby się to również z terrorem wobec ludności.
Czy zachodnie gwarancje bezpieczeństwa mogłyby coś zmienić? To pytanie jest bezzasadne, bo żadnych realnych gwarancji nie będzie. Nawet gdyby jakimś cudem Rosja zgodziła się na rozmieszczenie sił zbrojnych NATO na terenie Ukrainy, co się nie wydarzy, równie bardzo nie wydarzy się scenariusz, w którym państwa europejskie wysyłają istotne kontyngenty wojskowe. Nie muszę chyba dodawać, że Amerykanie też tego nie zrobią.
To jednak oznacza, że ta wojna będzie trwać tak długo, jak tylko obie strony będą w stanie ją prowadzić. A że w dającej się przewidzieć przyszłości nie widać zapaści zarówno rosyjskiego, jak i ukraińskiego państwa, to niestety będziemy świadkami kontynuacji zabijania. Dokładnie dwa lata temu na łamach portalu gosc.pl pisałem, że w tej wojnie nie będzie żadnego happy endu, a konflikt będzie się ciągnął. Po upływie 24 miesięcy sytuacja w zasadzie się nie zmieniła, choć w tym czasie zginęło lub zostało rannych kilkaset tysięcy żołnierzy.
Możesz spytać, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, jaki to ma związek z Polską? Jesteśmy w NATO, a prezydent Nawrocki właśnie przywiózł z Waszyngtonu potwierdzenie militarnych gwarancji ze strony USA. Tylko czy możemy mieć jakąkolwiek pewność, że deklaracja Trumpa jest cokolwiek warta? Czy w ostatnich miesiącach nie zmieniał zdania co kilka dni, także w stosunku do sojuszników? Czy nie byliśmy świadkami sinusoidalnego podejścia do Rosji? Przecież od grudnia zeszłego roku, kiedy Trump rozpoczął swoją aktywność, jesteśmy nieustannie świadkami następującego cyklu: (1) Trump „dogaduje się” z Putinem; (2) Europa jest przerażona i błaga prezydenta USA o zmianę zdania, deklarując większe zaangażowanie; (3) Trump straszy Putina, a Europa uświadamia sobie, że jednak nie jest w stanie się zaangażować i (4) wracamy do punktu 1.
To jednak oznacza, że trzeba mieć daleką idącą ostrożność co do słów amerykańskiego prezydenta (podobnie jak i innych europejskich liderów). To samo jednak dotyczy też polskiego podwórka. Przypomnę, że przed dwoma laty Donald Tusk zapowiadał, że w perspektywie 2-3 lat Polskę czeka pełnoskalowy konflikt z Rosją. Jest wrzesień 2025 roku i choć obserwujemy manewry Zapad2025, to analiza strukturalna sugeruje daleką idącą ostrożność wobec takiego scenariusza. Choćby dlatego, że Rosja niespecjalnie jest w stanie wejść w nowy konflikt z dużą silniejszym przeciwnikiem, dopóki nie uporządkuje sytuacji na odcinku ukraińskim. A na to, jak wskazałem wyżej, w dającej się przewidzieć przyszłości się nie zanosi. Jednocześnie mimo mobilizacji ogromnego potencjału ludzkiego, rosyjska gospodarka po 3,5 roku prowadzenia wojny nie jest silniejsza (bardzo delikatnie mówiąc), i również nic nie wskazuje, by miała realny potencjał odbudowy. A bez tego trudno w ogóle myśleć o nowej wojnie.
Zdaje sobie sprawę, że popularność internetowych kanałów geopolitycznych, które co rusz ogłaszają jakiś przełom, skutecznie wpływa na nasz sposób myślenia o sprawach międzynarodowych. Tyle, że z przyczyn ograniczeń strukturalnych są one rzeczywisty bieg wydarzeń jest znacznie nudniejszy, niż mogłoby się nam wydawać. Dlatego jeśli następnym razem usłyszycie o jakimś przełomowej wypowiedzi czy przełomowym spotkaniu, napijcie się szklanki wody albo pójdźcie przekopać ogródek. To będzie zdecydowane lepsze spożytkowanie czasu.
Marcin Kędzierski
Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.