Był to pierwszy zdobyty przez Polaków główny wierzchołek ośmiotysięcznika.
50 lat temu - 1 sierpnia 1975 roku - Leszek Cichy, Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki zdobyli Gaszerbrum II (8034 m) w Karakorum i tym samym jako pierwsi Polacy stanęli na głównym wierzchołku jednego z 14 ośmiotysięczników globu.
10 dni później Onyszkiewicz i Zdzitowiecki, który zmarł 15 lipca w wieku 85 lat, wraz z Wandą Rutkiewicz i Angielką Alison Chadwick-Onyszkiewicz (zginęła trzy lata później na Annapurnie) stanęli na najwyższym, wówczas dziewiczym, siedmiotysięczniku Gaszerbrumie III (7952 m), 15. pod względem wysokości szczycie ziemi.
Kierownikiem wyprawy w Karakorum, która trwała trzy miesiące, była Rutkiewicz (zaginęła na Kanczendzondze w maju 1992), a jej zastępcą Onyszkiewicz, czołowy polski speleolog i alpinista lat 60. i 70., opozycjonista, późniejszy dwukrotny minister obrony narodowej, wieloletni prezes Polskiego Związku Alpinizmu (2001-16).
Preludium do sukcesów w Karakorum była wyprawa z 1972 r. na Noszak (7492 m), drugi co do wysokości szczyt Hindukuszu, gdy na wierzchołku stanęło sześciu wspinaczy: Rutkiewicz, Chadwick-Onyszkiewicz i Ewa Czarniecka-Marczakowa oraz kierownik wyprawy - Janusz Kurczab, Jan Holnicki-Szulc i Zdzitowiecki (mężczyźni weszli nową drogą).
Wyprawa w Karakorum miała dwa cele - Gaszerbrum II i Gaszerbrum III, położone blisko siebie, co ułatwiało logistykę. Celem kobiecego zespołu miał być niższy, dziewiczy wierzchołek, a męskiego - ośmiotysięcznik. ONZ ogłosiła 1975 rokiem kobiet i pomysł na kobiecą wyprawę otrzymał nowy impuls. Prestiżu ekspedycji dodał patronat honorowy żony ówczesnego premiera Pakistanu - pani Bhutto. Komisja sportowa PZA doszła jednak do wniosku, że do Pakistanu, kraju muzułmańskiego, kobiet samych wysyłać nie można. Tak zrodziła się idea zespołu męskiego i dwa cele ekspedycji.
Przygotowania do wyprawy trwały długo i - jak to w PRL - wiązały się z wieloma zabiegami, nie tylko w kwestii pozyskania pieniędzy, w tym dewiz, ale i sprzętu oraz pożywienia.
- Dewizy mieliśmy m.in. od Polaka mieszkającego w Szwajcarii, który sponsorował rozmaite polskie działania, nie tylko sportowe. Poszedłem do Centrali Handlowej Uniwersal i chciałem dokonać przelewu dolarami za zamówiony zagranicą specjalistyczny sprzęt. Okazało się, że jest to niemożliwe. Centrala przyjmowała tylko złotówki, ale nie te zwykłe, lecz specjalne, tzw. dewizowe, których nie mieliśmy... po korowodach Główny Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki, czyli ówczesne ministerstwo sportu, przyznał nam złotówki dewizowe i dzięki temu zaoszczędziliśmy dolary. Kilka tysięcy dolarów wystarczało wówczas w Pakistanie na zorganizowanie wyprawy w Karakorum - wspominał w wywiadzie dla PAP odległe czasy Onyszkiewicz.
Jak zaznaczył, w latach 70. nie tylko zdobycie pieniędzy było trudne, ale także ich wydanie.
- Nie można było kupić tak dużej, jak potrzebowaliśmy, liczby konserw czy innego rodzaju zapasów. Środki na wyprawę pochodziły nie tylko z GKKFiT, ale też z telewizji, w zamian za zrealizowanie filmu z wyprawy, oraz... zakładów pracy. Te ostatnie miały fikcyjny fundusz na reklamę. Z tej puli w Pakistanie reklamowaliśmy Zjednoczenie Przemysłu Drobiarskiego jako producenta polskiego puchu. Zawsze mówiliśmy w rozmowach z dyrektorami zakładów, że mamy pełne wsparcie KW, nie rozwijając skrótu. Chodziło w praktyce nie o Komitet Wojewódzki PZPR, lecz o... Klub Wysokogórski - zauważył.
Gdy już trudności logistyczne zostały opanowane pojawiły się nowe. Władze Pakistanu nie wydały zgody na wejście na ośmiotysięcznik. Już na miejscu okazało się, że działała na nim wyprawa z Francji, która zdobyła szczyt (drugie wejście, nową drogą), gdy Polacy dotarli do bazy.
- Po decyzji władz Pakistanu męska wyprawa straciła cel, jakim był ośmiotysięcznik. Można powiedzieć, że zostałem zdegradowany z funkcji kierownika na... zastępcę Wandy. Mieliśmy być w tej sytuacji - my, mężczyźni - grupą wsparcia dla alpinistek w zmaganiach z Gaszerbrumem III. Sytuacja jednak uległa zmianie, gdyż nieformalną zgodę uzyskaliśmy od naszego oficera łącznikowego, przydzielonego wyprawie przez rząd pakistański. Zapewniliśmy go, że wszelkich formalności dokonany post factum, gdy wrócimy, bo żadnej łączności ze stolicą w Islamabadzie podczas wyprawy nie było - zdradził Onyszkiewicz.
Przyznał, że miał szczęście, że wszedł na obydwa Gaszerbrumy, bowiem na ośmiotysięczniku doznał odmrożeń.
- Po Gaszerbrumie II miałem lekkie odmrożenia, ale na szczęście nie przeszkodziły mi one w kolejnym ataku, jak Leszkowi Cichemu. Pamiętam, że kondycyjnie zniosłem to dobrze. Zawsze uchodziłem za wspinacza, który się rozkręca na wyprawie. "Chowano" mnie na czas, kiedy inni alpiniści byli bardziej wyczerpani - dodał.
Na szczyt kilka dni po pierwszych zdobywcach weszli także: Marek Janas, Andrzej Łapiński i Władysław Woźniak, a kilkanaście dni później pierwszy samodzielny, wyłącznie kobiecy zespół w historii himalaizmu: Anna Okopińska i Halina Krueger-Syrokomska.
- Z Januszem i Krzysztofem weszliśmy na Gaszerbrum II nową drogą, od obozu III przechodząc na grani na stronę chińską, a potem wspinając się ścianą północną, a wróciliśmy klasyczną drogą pierwszych zdobywców. To był więc prawdziwy trawers szczytu - powiedział PAP Cichy.
Ekspedycja, choć odniosła wielki sukces sportowy, miała też mniej przyjemne momenty. Na początku, podczas trekkingu, doszło do strajku lokalnych tragarzy, który mógł się skończyć... zakończeniem wyprawy na lodowcu, przed dotarciem do bazy pod szczytami. W trakcie pobytu w bazie ścierały się z kolei różne koncepcje i warianty zdobywania szczytów. O - nomen omen - gorącej atmosferze na lodowcu pod Gaszerbrumami opowiada film "Temperatura wrzenia".
Niepodważalny sukces ekspedycji PZA przyćmiła tragedia, która wydarzyła się równolegle do działań pod Gaszerbrumami - na nieodległym Broad Peaku (8051 m) 28 lipca 1975 wyprawa KW Wrocław w składzie: Bohdan Nowaczyk, Marek Kęsicki, Andrzej Sikorski, Kazimierz Głazek i Janusz Kuliś zdobyła boczny szczyt - wierzchołek Środkowy, mający powyżej ośmiu tysięcy metrów (8011 m). Wrocławianie jako pierwsi Polacy osiągnęli 8000 m, lecz w zejściu trójka himalaistów: Kęsicki, Sikorski i Nowaczyk straciła życie.
Olga Miriam Przybyłowicz
***
Leszek Cichy bardzo dobrze pamięta wyprawę, której efektem było m.in. zdobycie przez Polaków 1 sierpnia 1975 roku pierwszego w historii ośmiotysięcznika - Gaszerbrumu II (8034 m). - Gdy stanąłem na szczycie, to byłem zdziwiony, że to już... - powiedział PAP himalaista.
Gaszerbrum II był pierwszym głównym wierzchołkiem ośmiotysięcznika w historii podboju gór najwyższych przez Polaków, ale także pierwszym w karierze Cichego, późniejszego zdobywcy Korony Ziemi (najwyższe szczyty kontynentów) i uczestnika historycznego, zimowego wejścia na Everest (z Krzysztofem Wielickim 17 lutego 1980).
W 1975 roku 23-letni wtedy Cichy postawił nogę na Gaszerbrumie II jako pierwszy z zespołu. Za nim zameldowali się Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki. Kilka dni później drogą klasyczną weszła kolejna trójka: Marek Janas, Andrzej Łapiński i Władysław Woźniak, a następnie Anna Okopińska i Halina Krueger-Syrokomska, pierwsze kobiety na świecie w samodzielnej akcji na szczycie powyżej 8000 m.
Tylko Onyszkiewicz, Zdzitowiecki i Cichy trawersowali kopułę szczytową i wchodzili nową drogą od strony chińskiej.
- Wspinaliśmy się śnieżno-lodową ścianką, z której widzieliśmy wierzchołki skalne. Jeden, drugi, trzeci, ale nie wiedzieliśmy, który jest tym najwyższym. Szedłem pierwszy jako młody, ambitny i nagle... ogromne zdziwienie, bo widzę, że ten pierwszy szczycik jak gdyby trochę się obniżył, drugi też i za tym trzecim, gdzie jestem, też jest niżej. To była niespodzianka, bo myśleliśmy, że będziemy musieli iść dalej - powiedział.
Celem ekspedycji z 1975 roku, której kierowniczką była Wanda Rutkiewicz, a zastępcą Onyszkiewicz, pierwotnie był tylko Gaszerbrum III, czyli najwyższy siedmiotysięcznik i 15. co do wysokości szczyt ziemi (7952 m), wówczas dziewiczy.
Potem powiększona o męski skład - decyzją Polskiego Związku Alpinizmu, który nie chciał wysyłać samych kobiet do muzułmańskiego kraju - ekspedycja obrała drugi cel, jakim był właśnie Gaszerbrum II. Mimo braku pozwolenia od władz Pakistanu przed dotarciem do bazy, ekspedycja - za zgodę oficera łącznikowego wyznaczonego przez władze - zrealizowała obydwa cele.
- Wanda znakomicie wykorzystała to, że 1975 był rokiem kobiet. Uzyskała poparcie pani Bhutto, żony premiera, Polskiej Ligi Kobiet i pozwolenie na ekspedycję "na łakomy kąsek dla alpinistów z całego świata", jakim był dziewiczy wierzchołek, stało się faktem - podkreślił alpinista.
Cichy był najmłodszym uczestnikiem tamtej wyprawy. Został zaproszony ze względu na przejścia na trudnych drogach tatrzańskich i w Alpach, a przede wszystkim doświadczenie z Karakorum. Rok wcześniej wszedł z kolegami z klubu Politechniki Warszawskiej na Sziszpare (7611 m) w polsko-niemieckiej ekspedycji, kierowanej przez Janusza Kurczaba, byłego szpadzistę, wielokrotnego mistrza Polski, olimpijczyka z Rzymu (1960).
- Wyprawa na Sziszpare trwała pół roku, dostałem urlop dziekański. Jechaliśmy samochodami przez Europę i Azję do Pakistanu. Cały wyjazd dał mi ogromne doświadczenie i wspinaczkowe, i logistyczne, dlatego Wanda zaprosiła mnie osobiście na Gaszerbrumy. Wówczas było niewielu wspinaczy w Polsce, którzy mieli doświadczenie z Karakorum. Przypomnę, że pierwszą ekspedycją w te góry był Kunyang Chhish (7852 m) w 1971 r., który zdobyła czwórka na czele z kierownikiem wyprawy, pionierem zimowej wspinaczki w górach najwyższych Andrzejem Zawadę - podkreślił.
Wyprawa na Gaszerbrumy trwała trzy miesiące, a sama podróż była kilkutygodniowa i egzotyczna.
- Tylko Wanda poleciała samolotem do Islamabadu. Andrzej Łapiński z kolegami prowadził ciężarówkę z Polski do Pakistanu ze sprzętem i jedzeniem, bo to był najtańszy transport. Ja znalazłem się w grupie samolotowo-pociągowo-promowo-autobusowej. Lot do Moskwy, a z niej do Taszkentu. Potem pociąg, który jechał na graniczną rzekę Amu-darię. W Termezie, na terenie obecnego Uzbekistanu, wtedy ZSRR, wsiedliśmy na prom i tak przeprawiliśmy się przez rzekę do Afganistanu. Potem autobusy za pięć dolarów, które kilkanaście godzin jechały do Kabulu. Właśnie tam opłacało się najbardziej wymienić dolary na rupie pakistańskie. Mieliśmy też dobrą opiekę polskiej ambasady. I można było dalej autobusem jechać do Islamabadu w Pakistanie - relacjonował.
Problemem było przewiezienie pieniędzy, więc po wymianie kilku tysięcy dolarów trzeba było "zagospodarować" w bagażach stos papierowych rupii, by przewieźć je z Afganistanu do Pakistanu, ale i na to znaleziono sposób.
- Banknoty zmieściły się w... kamerze, takiej dużej szpulowej, bo miał powstać film z wyprawy. Pieniądze zastąpiły wyjęte szpule. No i mówiliśmy na granicy, że nie można otwierać, bo się film prześwietli - zdradził.
Uczestnicy wyprawy spotkali się w Islamabadzie i po załatwieniu formalności w ministerstwie oraz spotkaniu w polskiej ambasadzie wyruszono dżipami, a potem na piechotę do bazy pod Gaszerbrumy. Karawana piesza trwała 16 dni. Do przeniesienia pakunków w beczkach czy skrzyniach - każda oficjalnie po 25 kg - zatrudniono prawie 300 tragarzy. Cichy był odpowiedzialny za logistykę pakunków i zarządzanie tragarzami.
- Chodziło o to, by nasze rzeczy - namioty i jedzenie na dany dzień - docierały razem z nami, a nie na końcu pochodu. Codziennie po 6-8 godzinach marszu rozbijaliśmy namioty, gotowaliśmy sami - były rotacyjne dyżury kuchenne - dla blisko 20 osób, na szwedzkich prymusach naftowych. Zapychały się, bo nafta nie była czysta. Tragarze przygotowywali sobie jedzenie sami na ogniskach - dawaliśmy im mąką i tłuszcz palmowy oraz... papierosy, a także trampki, ale w nich nie szli, tylko w swoich "papciach". Każdego dnia ubywało kilka ładunków i trzeba było odsyłać tragarzy. W sumie doszło ich do bazy 250. Oczywiście, po drodze nie obeszło się bez strajku. Przetrwaliśmy trudne chwile, bo przeprawy przez rwące strumienie i rzeki były wymagające, a nie było mostów, tak jak teraz - opowiadał.
Na połączeniu lodowców - miejscu zwanym Concordia - wyprawa pozostawiła ładunki z jedzeniem na powrót, ale okazało się, że trakcie akcji zniknęły i powrót odbywał się przez kilka dni na "głodniaka".
- Po zejściu z bazy okazało się, że zapasów odłożonych nie było. Najprawdopodobniej schodzący tragarze zabrali dla siebie. Musiała każdemu wystarczyć jedna zupka w proszku dziennie, zanim doszliśmy do zamieszkanych dolin. W Askole żołądki odmówiły nam posłuszeństwa, gdy wygłodniali rzuciliśmy się na owoce drzewek moreli. Najgorzej przeżył to Krzysztof Zdzitowiecki, który wyglądał po nocy jak cień, ale każdy z nas to odchorował - dodał.
- W bazie i obozach wysokościowych jedliśmy głównie konserwy, zupy w proszku, mleko i jajka w proszku. Mieliśmy na początku chleby wojskowe w takich sporych puszkach. Nowością, jak na tamte czasy, były płatki corn flakes. To była atrakcja śniadania w bazie. Robiliśmy też, jak miejscowi, podpłomyki. Pamiętam, że sery podczas dojścia do bazy, w upale nawet 30-stopniowym, nieco zmieniły kształt, dopasowując się do puszek, ale w bazie zamarzły i wszyscy je jedli bez mrugnięcia okiem - opisywał.
Z trudnościami himalaiści zmagali się nie tylko w kopule szczytowej Gaszerbrumu II i dziewiczego wierzchołka, ale i już na samym dole.
- Lodowiec pod Gaszerbumami był bardziej połamany i uszczeliniony niż pod Everestem obecnie. Oczywiście, nie było Szerpów, którzy trasują teraz szlak na Icefallu pod najwyższą górą świata. Sami musieliśmy szukać drogi do wyższych obozów. To zabrało dużo czasu. Weszliśmy na szczyt nową drogą od wspólnego dla obydwu szczytów obozu trzeciego. Przetrawersowaliśmy kopułę szczytową ośmiotysięcznika, bo po opuszczeniu przełęczy wchodziliśmy od strony chińskiej- nielegalnie, a wracaliśmy drogą klasyczną, pierwszych zdobywców, Austriaków, trawersem Moraveca. W świecie himalaistów doceniono nasze osiągnięcie - podkreślił.
Jego zdaniem film "Temperatura wrzenia", do którego zdjęcia powstały na wyprawie, nie do końca oddaje atmosferę.
- Były "tarcia" i emocje, ale z tego samego materiału filmowego można było zrobić inny obraz. Prawda jest taka, że każdy zdrowy wspinacz, w dobrej formie, mógł wspiąć się na jeden ze szczytów i tak się w zasadzie stało. Nie weszło kilka osób będących w gorszej formie czy kontuzjowanych, jak Ania Czerwińska, która wpadła do szczeliny i miała poważne kłopoty z kolanem. Krystyna Palmowska, choć była w grupie atakującej Gaszerbrum II, postanowiła pomóc w zejściu pakistańskiemu oficerowi łącznikowemu, który miał ambicje wspinaczkowe, ale był bez doświadczenia i miał objawy choroby wysokościowej. Dodam, że Andrzej Łapiński wszedł na GII w dżinsach i jeszcze na szczycie zapalił papierosa. "Sporty" się nazywały - wspomniał.
Cichy wejścia na Gaszerbrum II okupił odmrożeniem lewej nogi, co wyłączyło go z akcji na dziewiczy wierzchołek zdobyty przez Rutkiewicz, Alison Chadwick-Onyszkiewicz, jej męża oraz Zdzitowieckiego.
- Mieliśmy wtedy bardzo ciężkie buty skórzane i do tego ciężkie raki. Na każdej nodze jakieś 2,5 kg. W czasie ataku nic nie czułem, ale po zejściu okazało się, że lewa noga była zbyt uciśnięta i doszło odmrożenia palców, co wyeliminowało mnie z dalszej wspinaczki. Na szczęście obyło się bez amputacji, a w Polsce wziąłem jakieś masaże i wszystko wróciło do normy - dodał.
Późniejszy zimowy zdobywca Everestu uważa, że Gaszerbrumy były bardzo ważnym etapem w jego wysokogórskiej karierze.
- To był bardzo ważny, ale jednak tylko jeden z etapów, a nie tak, jak dla innych, jedno z kilku czy jedyne doświadczenie w Karakorum. Na pewno nauczyło mnie pracy w zespole. Myślę, że wtedy nasze pokolenie - zdobywców tatrzańskich przełomu lat 60-70, dorastało do ery największych sukcesów Polaków w Himalajach i Karakorum, która miała przyjść już za chwilę - podsumował Cichy.
Olga Miriam Przybyłowicz