W odrodzenie rządu na skutek rekonstrukcji wierzą tylko nieliczni, najwierniejsi wyznawcy premiera Tuska. Reszta społeczeństwa jest skrajnie zmęczona rządem, którego jedynym pomysłem na sprawowanie władzy jest zarządzanie partyjnym konfliktem z odwiecznym wrogiem. Jednak premier zdaje się tego nie rozumieć.
23.07.2025 15:42 GOSC.PL
Złośliwi krytycy rządu mówią, że Donald Tusk chce być jak Angela Merkel, a jego władza koncentruje się na obsługiwaniu niemieckich interesów w Polsce. Dowodami na te tezy mają być m.in. decyzje sprowadzające się do podcinania – nomen omen – skrzydeł projektowi CPK czy to, co wyprawia z Instytutem Pileckiego dyrektor Ruchniewicz, nadany przez obecną władzę.
Jednak historia ostatnich półtora roku rządów i to, co widzimy po przegranych przez Rafała Trzaskowskiego wyborach oraz przy okazji rekonstrukcji rządu, mogłoby raczej sugerować, że premier z Sopotu tęskno spogląda raczej w kierunku Winstona Churchilla. Ów brytyjski mąż stanu do szczytu swojej kariery politycznej doszedł jako szef międzypartyjnego rządu wojennego. Churchill zasłynął ze zręcznego rządzenia Wielką Brytanią w dziejowym momencie odpierania potęgi śmiertelnego wroga – hitlerowskich Niemiec.
Nie, żeby obecny szef polskiego rządu widział w Berlinie wroga. Podobieństwo leży gdzie indziej. Otóż Donald Tusk wrócił na fotel premiera nie dzięki uwielbieniu narodu dla wizji Polski, jaką w wyborach 2023 niosła Platforma Obywatelska, ale dzięki zjednoczeniu społeczeństwa zmęczonego ostatnimi latami rządów Zjednoczonej Prawicy. I nie lepsza wizja Polski, a chęć odsunięcia od władzy wspólnego wroga środowisk lewicowych i liberalnych, jakim był PiS, pozwoliło Donaldowi Tuskowi powrócić na fotel szefa rządu. Co więcej, stało się tak nie dzięki wygranym wyborom (bo Platforma wyraźnie przegrała z PiSem o 5 punktów procentowych), ale dzięki konsolidacji dotychczasowej opozycji i wielkiej koalicji PO z przystawkami, Lewicy, Polski 2050 i PSL.
W tym sensie rząd nazywany przez zwolenników koalicją 15 października, a przez przeciwników koalicją 13 grudnia był do wojennego gabinetu Churchilla nieco podobny: złożony z ugrupowań tak bardzo różniących się od siebie, że wręcz niemożliwe było uzgodnienie między nimi żadnej spójnej wizji przyszłości kraju. Jedynym spoiwem było odparcie wroga.
Historia pokazuje jednak, że nie da się na dłuższą metę zarządzać społeczeństwem jedynie za pomocą strachu. Jeśli więc Churchill stracił władzę na skutek zmęczenia społeczeństwa jak najbardziej realną wojną, to o ileż bardziej prawdopodobne było, że i polskie społeczeństwo zmęczy się sytuacją, w której całe zasoby państwa są angażowane w konflikt wewnętrzny, międzypartyjny, i zacznie wreszcie zadawać pytanie: „no dobrze, odsunęliście już ten PiS od władzy, ale jaką właściwie Polskę chcecie nam zaproponować?”. Problem w tym, że premier nie ma odpowiedzi na to pytanie, a samym jego zadaniem wydaje się być mocno zaskoczony.
Zdumienie, jakiego doświadczają politycy koalicji rządzącej może jednak zaskakiwać. Bo jaskółki zapowiadające, że takie pytania padną prędzej niż później latały już nad naszymi głowami od co najmniej roku. Pierwszą był dynamicznie rozwijający się, oddolny ruch związany z poparciem dla realizacji Centralnego Portu Komunikacyjnego. Wszystkie, co do jednej partie koalicji rządzącej szły do wyborów w 2023 r. z obietnicą likwidacji tego projektu, z narracją, że CPK to megalomania PiSu, który chce wystawić sobie pomnik. CPK atakowali politycy Platformy, Lewicy, pokpiwał z projektu Szymon Hołownia, sabotowali ludzie PSL. Gdy tylko sformowano koalicję, jedną z pierwszych decyzji było powołanie na pełnomocnika rządu ds. CPK Macieja Laska – człowieka, który kilka tygodni wcześniej był twarzą ruchu anty-CPK. Wtedy okazało się jednak, że wbrew narracji rządzącej klasy politycznej Polacy oczekują realizacji takich prorozwojowych inwestycji, a pomimo usilnych starań odbitej TVP debata medialna przysporzyła jeszcze zwolenników budowie megalotniska i sieci szybkiej kolei. CPK nie dało się już tak po prostu zaorać. Projekt utrzymał się więc na agendzie, narrację zmieniono, minister Lasek z najzagorzalszego przeciwnika CPK stał się jego orędownikiem. Tyle tylko, że ludzie to zobaczyli. Zobaczyli zarówno ten absurdalny fikołek narracyjny jak i to, że w rzeczywistości realizowany projekt jest jedynie mocno okrojoną wersją tego, co pierwotnie kryło się za nazwą Centralnego Portu Komunikacyjnego.
Tej żółtej kartki rząd jednak nie odczytał. Kolejny rok minął na wewnętrznych sporach koalicjantów, którzy nie potrafili dogadać się w tak palących kwestiach jak kryzys mieszkaniowy czy pogłębiająca się zapaść systemu ochrony zdrowia, w zamian za to wymieniono na Woronicza Danutę Holecką na Dorotę Wysocką-Schnepf i od czasu do czasu częstowano nas płomiennymi konferencjami prasowymi mecenasa Giertycha, który co kilka dni przypominał nam wszystkim, że PiS należy zdelegalizować, bo to nie oponent polityczny a struktura jego zdaniem mafijna. Wizji, w jakim kierunku Polska ma się rozwijać jednak jak nie było, tak nie ma nadal.
Nic więc dziwnego, że po półtora roku takich rządów przyszedł szok znacznie większy niż niesprzyjające sondaże: porażka pewniaka – Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich. I to porażka z kontrkandydatem mocno wizerunkowo obciążonym i wydawałoby się nie najsilniejszym, jakiego Prawo i Sprawiedliwość mogło wystawić. Tak, to był prawdziwy szok, bo chociaż strata niespełna 370 tys. głosów na 21 mln oddanych wydaje się niewielka, to jednak świadomość, że pewniak przegrał z człowiekiem z nie do końca wyjaśnioną przeszłością, który jeszcze kilka miesięcy temu był dla szerszego grona anonimowy, a w kampanii uderzały w niego z najcięższych dział niemal wszystkie media głównego nurtu, musi być porażką bolesną. Gdy Real przegrywa jedną bramką z Barceloną, można to jakoś przełknąć. Jeśli jednak przegrywa, nawet po rzutach karnych, z Ossasuną Pampeluna, możemy mówić o klęsce i sensacji.
A skoro klęska się już wydarzyła, nawet zwolennicy koalicji zrozumieli, że Trzaskowski nie mógłby przegrać tych wyborów, gdyby nie fatalny sposób, w jaki Donald Tusk rządzi krajem. I tak właśnie wyglądały pierwsze dni po ogłoszeniu werdyktu wyborców: nawet przychylne premierowi media w nim widziały przyczynę porażki. Premier z Sopotu to jednak polityk wytrawny w macchiavelistyznym rozumieniu tego słowa. Wypuszczono więc szybko ustami Romana Giertycha narrację o sfałszowaniu wyborów. Bo naiwnym byłby ten, kto myśli, że Giertych mógłby prowadzić tę narrację bez zgody swojego przełożonego.
Plan powiódł się połowicznie. Obwinianie premiera za klęskę Trzaskowskiego znacznie ucichło. Absurdalnej narracji o sfałszowaniu wyborów przez PiS nie kupili jednak nawet koalicjanci. Wobec zbliżającego się zaprzysiężenia prezydenta elekta konieczne było więc odzyskanie zagrywki i inicjatywy. Tę zmianę miała przynieść rekonstrukcja rządu. Pierwotnie zapowiadana na czerwiec, następnie na 22 lipca (!), wreszcie ogłoszona 23 lipca. Co z niej wynika i czy może odbudować pozytywny wizerunek rządu? Szanse na taki rozwój wydarzeń wydają się iluzoryczne. Dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że rekonstrukcja od samego początku nie miała na celu skorygować błędną politykę rządu, koncentrującą się wokół myśli „byle by tylko nie rządził PiS, a będzie dobrze”. I to, co dziś ogłosił premier, jedynie potwierdza, że mamy do czynienia z iluzją, a rząd jak nie miał wizji pozytywnego celu, do którego chce prowadzić Polskę, tak nie ma go nadal. Oczywiście, sprawy nie ułatwia rzeczywistość, w której do utrzymania władzy w rządowych ławach zasiadać muszą przedstawiciele partii o poglądach wykluczających się. Nie da się bowiem połączyć w jednej wizji konserwatyzmu obyczajowego PSL z progresywizmem KO, Polski 2050 i Lewicy, nie da się zmieścić w jednym worku liberalizmu gospodarczego Ryszarda Petru i socjalnej agendy lewicowej, nie da się jednocześnie walczyć z deweloperami, czego chce minister Pełczyńska-Nałecz i być na ich garnuszku jak obficie wspierane w kampanii PSL i KO.
Ale nawet pomimo tych trudności nie trzeba było tworzyć rządu, w którym liczba ministerstw jest rekordowa, a w każdym z nich, każdy z koalicjantów musi mieć swojego człowieka na kierowniczym stanowisku. Z perspektywy czasu zrozumiały stał się więc powód, dla którego w umowie koalicyjnej z 2023 r. jednym z nielicznych konkretów jest podział funkcji marszałka (rotacyjnego), ale obrazu, w jakim kierunku ma się rozwijać kraj próżno szukać.
Obecna rekonstrukcja, chociaż niewynikająca ze zrozumienia przyczyn kryzysu poparcia koalicji rządzącej, była jednak szansą na zmianę tego stanu rzeczy. Nic jednak nie wskazuje na to, by miała to być szansa wykorzystana. Rząd, którego największym problemem jest paraliżowanie państwa partyjną wojną Platformy z PiS, najwyraźniej zamierza ten wojenny kurs zaostrzyć. Trudno bowiem inaczej odczytywać wymianę ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Adama Bodnara na znanego z ostrego antypisowskiego kursu sędziego Waldemara Żurka, który ma także osobiste powody, by z poprzednikami walczyć. Trudno inaczej odczytywać wzmocnienie pozycji ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego nadaniem mu funkcji wicepremiera, niż jako zapowiedź ostrej, a nie kompromisowej postawy wobec nowego prezydenta.
Tak, jak dotychczasowy rząd nie pokazał Polakom żadnej wizji rozwoju Polski, tak i w tym zrekonstruowanym jak na razie takiej wizji nie widać. Mamy więc drugi wojenny gabinet Donalda Tuska. Premier najwyraźniej liczy na to, że uda się w Polakach wzniecić na nowo tę emocję, która tak tłumnie popchnęła ich do urn wyborczych w październiku 2023 r. Tyle tylko, że o ile samo Prawo i Sprawiedliwość nie popełni jakichś kardynalnych błędów, to powrotu do tej emocji już nie będzie. Bo - jak pokazują badania - większość społeczeństwa serdecznie dosyć ma już tej wojny, w której wygrać mogą jedynie liderzy dwóch zwaśnionych partii. Społeczeństwo może jedynie stracić.
Sam Donald Tusk, przedstawiając dziś zmiany w rządzie, powiedział, że od października 2023 r. „nie stało się nic, co by unieważniło którykolwiek z tamtych wielkich celów i wielkich marzeń”. Problem w tym, że jedynym marzeniem, jaki wówczas przedstawił premier było odebranie władzy Zjednoczonej Prawicy, co się wówczas wydarzyło. To było jednak marzenie polityków ówczesnej opozycji. Zdecydowana większość wyborców, nawet jeśli głosowała wówczas za obecnie rządzącą koalicją, marzyła o czymś zupełnie innym. O Polsce, która zamiast babrać się w bagnie domowej wojenki, przegania w rozwoju największe gospodarki Europy. I o rządzie, który całą swoją energię włoży w to, by ten proces przyspieszyć i ułatwić.
A wracając do Churchilla. Podobno rządzenie krajem w czasie wojny wywarło na nim tak silne piętno, że pomimo że stworzył jeszcze po wojnie dwa gabinety, nie umiał już w pełni oddać się tak przyziemnym sprawom, jak rozwiązywanie problemów w czasie pokoju. Kto wie, czy nie z tego samego powodu pan premier Tusk nie trzyma się tak kurczowo swojej narracji, w której PiS jest nie tyle konkurentem z opozycji, co śmiertelnym wrogiem, którego należy otoczyć kordonem sanitarnym i w żaden sposób z nim nie negocjować.
Wojciech Teister
Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.