Nowy numer 17/2024 Archiwum

Sądy nad sądami

„Kasta” postanowiła kontratakować. Pojawiła się propozycja, aby uzależnić ścieżkę zawodową przyszłych sędziów od opinii lokalnego środowiska sędziowskiego. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby zauważyć, jakie mogą być skutki wprowadzenia takich zmian.

Swego czasu popularne były żarty o teściowych. Jeden z nich poświęcony był tzw. mieszanym uczuciom. Miała to być emocja, która towarzyszy nam, kiedy widzimy teściową spadającą w przepaść w naszym nowym samochodzie. Dowcip ten przypomniał mi się, kiedy w weekend przeczytałem doniesienia z Krajowej Szkoły Sędziów i Prokuratorów (KSSiP). Nie ma chyba bowiem drugiej grupy zawodowej, która rodziłaby we mnie mieszane uczucia tak mocno, jak czynią to właśnie sędziowie.

O co chodzi? Otóż sędziowie w nowej, uśmiechniętej Polsce chcieliby odejść od „ziobrystowskiego” modelu awansu zawodowego. Obecnie, aby zostać sędzią, trzeba zdać trudny państwowy egzamin wstępny do KSSiP i ukończyć tam trzyletnią aplikację sędziowską, zakończoną dwuczęściowym egzaminem. Jeśli kandydat przejdzie już to sito, czeka go trzyletnia asesura i dopiero po jej pomyślnym „zaopiniowaniu” może liczyć na etat sędziowski. Procedura pewnie nie jest idealna, ale jej zaletą jest to, że dość mocno uniezależnia los kandydata do zawodu od decyzji lokalnego środowiska sędziowskiego. Powód jest prosty – cały proces był tak zaplanowany, żeby rozbijać kastowość tego zawodu.

Choć zasadniczo uważam zmiany wprowadzane przez Zjednoczoną Prawicę w wymiarze sprawiedliwości za piękną katastrofę, to akurat w tym przypadku pomysł nie był wcale taki głupi. Tyle, że właśnie „kasta” postanowiła kontratakować – pojawiła się propozycja, aby uzależnić ścieżkę zawodową przyszłych sędziów od opinii lokalnego środowiska sędziowskiego. Nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, aby zauważyć, jakie mogą być skutki wprowadzenia takich zmian. Doświadczenia innych grup zawodowych (lekarze, naukowcy, księża, etc.) dowodzą, że tak silne uzależnienie losu młodych adeptów od decyzji ich zawodowych mentorów/promotorów prowadzi do powstawania struktur feudalnych. One z kolei tworzą cudowne warunki dla tworzenia się mentalności kastowej, która przejawia się poczuciem wyjątkowości, Bożego wybraństwa i wyższości (pogardy?) wobec szarego człowieka.

Nie ukrywam, że spośród wymienionych grup zawodowych to właśnie sędziowie zajmują pierwsze miejsce na mojej prywatnej liście niechęci. Oczywiście nie mam tu na myśli jakiejś urazy do poszczególnych sędziów, co raczej do pewnej środowiskowej mentalności, której przejawy możemy co jakiś czas obserwować w mediach. Trochę wstyd się przyznać, ale trudno mi było wykrzesać w sobie empatię wobec tej konkretnej grupy, kiedy stara władza zdecydowała się pójść z nią na wojnę.

Trzeba jednak zauważyć, że tak jak choćby nauczyciele zostali w czasach rządów PiS niemiłosiernie sponiewierani (i to na wiele sposobów), środowisko sędziowskie wyszło obronną ręką. Ba, to właśnie ono niesie dziś sztandar antypisowskiej rewolucji i sprawia wrażenie, jakby rozkoszowało się możliwością zemsty za lata upokorzeń.

Pytanie, skąd środowisko sędziowskie czerpie tak wielką moc? Obserwując ewolucję ustrojów politycznych w ostatnich dekadach, widzimy coraz wyraźniej, że tak jak władza ustawodawcza i wykonawcza są coraz bardziej bezzębne wobec siły globalnego kapitału, tak władza sądownicza wciąż potrafi się odgryźć. Myślę, że powodów takiego stanu rzeczy jest wiele, ale szczególnie istotny jest jeden konkretny. Przestrzeń władzy ustawodawczej i wykonawczej jest świadkiem nieustannego konfliktu politycznego pomiędzy zwaśnionymi partiami, które mogą być bezlitośnie rozgrywane przez biznes. W tym sensie choćby dla takiego lobby deweloperskiego czy bankowego nie ma większego znaczenia, czy rządzi Kaczyński, czy też Tusk. Zawsze bowiem rządzi ktoś, kto reprezentuje interesy wspomnianych lobby.

Z władzą sądowniczą jest nieco inaczej. Tu nie ma silnych podziałów wewnętrznych, mamy zwartą „kastę”, która cechuje się silną świadomością interesu grupowego, a dodatkowo czuje resentyment wobec śmiertelnych wrogów –  finansistów i innej maści kapitalistów, którzy na ten interes czyhają. Tyle, że ci ostatni wciąż są zbyt słabi, żeby zakwestionować rolę sędziów w systemie. W konsekwencji, tak jak w przypadku dwóch pozostałych władz, mamy do czynienia z pewnym dualizmem, w którym nie do końca wiemy, czy rządzi podmiot polityczny, czy już jednak biznesowy, tak w sądownictwie sprawa jest jasna. Deweloperzy czy finansiści muszą pokornie stanąć przed sędziowskim majestatem i zdać się na jego wyrok. Czasem udaje się uniknąć nieprzyjemności, ale czasem to sędziowie są górą i ucierają nosa swoim śmiertelnym wrogom. Tak było choćby w przypadku tzw. „frankowiczów” – prezydent nie dał rady, rząd nie dał rady, parlament nie dał rady, ale sądy skutecznie zadbały o los klientów łupionych przez banki.

To właśnie jest, Drogi Czytelniku, źródło moich prawdziwie mieszanych uczuć. Z jednej strony wkurzam się bowiem niemiłosiernie na sędziowską kastowość, a z drugiej strony prawdopodobnie tylko dzięki niej mamy jeszcze jakikolwiek podmiot, który jest w stanie podjąć grę z siłami globalnego kapitalizmu w interesie pojedynczych obywateli.

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

dr Marcin Kędzierski

adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami ich autorów i nie odzwierciedlają poglądów redakcji