Nowy numer 15/2024 Archiwum

Przy chińskim czajniczku

Urodził się w Malezji, ale jest Chińczykiem. W dzieciństwie modlił się w buddyjskiej świątyni. Wykształcenie zdobył w Wielkiej Brytanii. W Polsce, w Łodzi, został katolickim księdzem. Oto niesamowita historia ks. Jana Marii Chun Yean Choonga.

Ksiądz Jan do Łodzi sprowadził z Chin czajniczek do parzenia herbaty. Purpurowa glina, z której jest zrobiony, na zawsze przejmuje aromat liści. Przypomina samego księdza, który po przyjęciu katolicyzmu nie potrzebuje już niczego. Ks. Jan wsypuje do czajniczka, najważniejszego przy parzeniu herbaty, porcję liści. Zalewa je wrzątkiem, a potem polewa wodą czajnik, żeby się rozgrzał. Odlewa pierwszy napar, który oczyszcza i rozluźnia liście. Ustawia przed nami kieliszki, wewnątrz z porcelany, na zewnątrz z gliny. – Herbatę można zalewać kilka razy, nie pije się jej po to, żeby gasić pragnienie, ale żeby przy niej rozmawiać – mówi. – A teraz mamy morze herbaty – rozlewa do kieliszków ulung sprowadzoną z Malezji.

Sam urodził się tam 33 lata temu w Kuantan, 5 minut od brzegu południowo-wschodniego Morza Chińskiego. – Odkrywam swoje korzenie przez parzenie herbaty – opowiada. Siedzimy na podłodze na haftowanych poduszkach ułożonych na japońskich matach tatami. Na ścianie uśmiechnięta chińska Matka Boża przywieziona z Szanghaju. Z głośników płynie chińska klasyczna muzyka na cytrze. – To wszystko po to, żebym czuł się jak w domu – wyjaśnia. – A przecież wiara katolicka jest dla księdza nowym domem – mówię. – Tak, tylko daję mu inny wystrój – uśmiecha się.

W świątyni się nudził
Ma trzech starszych braci i młodszą siostrę, ale wygląda na najmłodszego z rodzeństwa – szczupła twarz, delikatne palce. W Kuantan mieszkali 13 lat, bo ojciec Kim Swee otworzył tam restaurację. 6 lat chodził do chińskiej podstawówki. – Malezja jest krajem wieloetnicznym – wyjaśnia. – Chińczycy stanowią 30 proc., Hindusi – 10 proc., a Malajowie – 60 proc. Choć jesteśmy Chińczykami, jako jedyny w rodzinie czytam i piszę po chińsku. Moja rodzina była buddyjska, mama Nyuk Yoon odznaczała się pobożnością, pomagała innym. Ale wiem, że najważniejsze dla niej było to, żebyśmy zostali dobrymi ludźmi. Co tydzień w niedzielę zabierała ze sobą do świątyni najmłodszych, czyli mnie i siostrę. Szliśmy na lekcje religii, a ona pomagała w parafialnej kuchni smażyć warzywa z kurczakiem.

Uczyłem się historii buddyzmu, pięciu przykazań i ośmiu dróg do prawdy. Modlitwy były tłumaczone fonetycznie z sanskrytu i nie rozumiałem, o co chodzi. Kiedy mama prowadziła nas do świątyni, siedziałem obok niej pół godziny, medytując, Matka Boża przywieziona z Szanghaju i nudziłem się, nie rozumiejąc treści modlitw, bo nie wypadało wyjść – wspomina. Miał wtedy 10 lat. Z domu pamięta kilka ołtarzy. Jeden z napisem: „Ku czci naszych przodków”, drugi ozdobiony posągami bóstw taoistycznych i buddyjskich, kolejny poświęcony bóstwu ziemi i jeszcze jeden, zbudowany na podwórku na cześć bóstwa nieba. – Trzy razy dziennie paliliśmy na ich cześć patyczki-kadzidełka – mówi.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy