Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Dom

Czy tęsknota za zadomowieniem wygra z wszechobecną reklamą emancypacji z domu, z historii, z patologii „przedatowanych” więzi?

Katowicki raper śpiewa swój tekst: „miliony godzin temu/ zaczęli tu nas/ tacy sami/ boimy się innych bogów/ walczę o spokój dla niej/ miejsce dla niej/ kiedy ci wcześniej mówią mi jak mam iść/ nie mam nic/ nie mam nic dla niej/ modli się za mnie/ bym mógł wrócić dziś/ i nie wie nikt ile tego niosę (…) z tysięcy trumien zbudowali nam dom/ jestem stąd/ a nie pamiętam z tego nic/ inaczej uczyli nas ci przede mną/ jestem stąd, a nie pamiętam z tego nic/ inaczej uczyli nas ci przede mną/ i nie wiem czy stąd jestem na pewno/ jestem stąd/ a nie pamiętam z tego nic…”. To Miuosh, właściwie Miłosz Paweł Borycki, zdobywca platynowych i złotych płyt, o których nic nie słyszałem. Trafiłem przypadkiem na jego nowy utwór ze względu na intrygujące skrzyżowanie tego rodzaju muzyki z Zespołem Pieśni i Tańca „Śląsk”, który został zaangażowany w nowe przedsięwzięcie Miuosha. Zdumiała mnie i poruszyła bardzo ta muzyka i te słowa. Pochodzą one z utworu zatytułowanego „Dom”. I o to pojęcie, uchwycone w tytule, chodzi mi właśnie. O autorze wiem tyle, że jest bardzo popularny, że trafia do setek tysięcy młodych ludzi w Polsce. Dlatego też zacytowane słowa wydały mi się jakby dodatkowo ważkie. Co wyrażają? Skąd wyrastają, z jakiego doświadczenia? Czy jest to doświadczenie pokoleniowe – dzisiejszych dwudziestoparo-, trzydziestoparolatków (Miłosz Borycki urodził się w 1986 roku)? Nie wiem, czy trafnie, ale odczytuję te słowa jako krzyk tęsknoty za tym, by odkryć swoje korzenie, by się odnaleźć w łańcuchu pokoleń, by odbudować swoją pamięć, sięgającą dalej, głębiej niż – jak mówi autor tego utworu – „miejsce, gdzie razem z bratem/ smakowałem pierwsze zło”. Krzyk tęsknoty albo też żalu, że ta więź się zerwała, że tak trudno ją odtworzyć. A może w ogóle to niemożliwe? A jednak – boleśnie konieczne. Odnajduję w tych słowach świadomość czy raczej przeczucie, że nie tylko JA jestem ważny, moja chwila, moja frajda – ale patrzą na nas ci inni, którzy byli przed nami. Oni zbudowali z tysięcy swoich trumien (czyli z codziennej pracy, z miłości, z grzechu, z przemijania i ofiary wielu pokoleń) – dom. Dzięki temu jestem „skądś”, a nie znikąd. Ci, którzy to nasze miejsce zbudowali, mówią, „jak mamy iść” – a nie słuchamy tego, czy nie rozumiemy. Ci, którzy byli wcześniej, modlą się za nas. Chcieliby nauczyć nas żyć inaczej, niż żyjemy. A my nic już z tego, z tych nauk, z tych modlitw, z tych „innych bogów” nie pamiętamy. Ale jeśli sobie nie przypomnimy, jeśli nie nawiążemy rozmowy z tymi „wcześniej” – to już nie będziemy wiedzieli, skąd jesteśmy. Stracimy grunt pod nogami. Stracimy dom.

Czy to jest doświadczenie, czy to może być refleksja pokolenia, które formowało się już po ogłoszonym w 1989 roku końcu Historii? I którego pokolenia? Czy pojawia się taka refleksja w pokoleniu najnowszym, które już chyba nawet o 1989 roku nie słyszało, a formowane jest przez Facebook i TikTok (wynalazek z 2016 roku)? Pytania te nie wydają mi się błahe, bo przecież chodzi w nich o to, czy dom, tęsknota za zadomowieniem wygra z wszechobecną reklamą emancypacji z domu, z historii, z patologii „przedatowanych” więzi.

Niemal jednocześnie z utworem Miuosha zacząłem słuchać nowej piosenki mojego ulubionego muzyka ze współczesnej sceny indie (od „independent” – czyli niezależny rock) w Ameryce, Suffjana Stevensa. „Reach out” – to jej tytuł. Mówi o czymś chyba podobnym: o wysiłku pamięci, by wyciągnąć rękę (tak tłumaczę tytułowe słowa) do tych, którzy byli przed nami. Mówi o domu, który ustanawia ten, kto nas kocha i woła jako pierwszy po imieniu. I o tym, że wysiłek, by wyciągnąć rękę do tych, którzy byli przed nami, okazuje się bolesny. Ale ten ból przywraca nas samych sobie. Wracamy w ten sposób do siebie. Do domu. Z rozproszenia, które oferuje nam współczesny świat.

Stevens śpiewa o tym od lat (jest o dekadę starszy od śląskiego rapera), a przyciąga miliony słuchaczy. W szczególnie poruszający sposób uczynił to w albumie „Carrie & Lowell” z 2015 roku, stworzonym pod wpływem śmierci matki, tytułowej Carrie. Matką, zdaje się, nie była najlepszą, gdyż porzuciła swoje dzieci, w tym rocznego Suffjana (zajął się nim naprawdę ojczym, współtytułowy Lowell), a potem spotykała się z nimi raczej okazjonalnie. Ale była matką. Nie przestała nią być. Czy przestała być, kiedy umarła? Przeciwnie – strata ujawnia znaczenie.

To, o czym piszę tutaj, jest kulturą i mam nadzieję, że trafia do wielu. Czerpię z tych przykładów nadzieję, że tęsknoty za domem utraconym, albo raczej za utraconą z nim więzią, nie da się usunąć z ludzkiej natury. I że praca nad odnowieniem owej więzi, nad odkrywaniem korzeni, nad odbudową domu – będzie trwała. Wzywa do tego w utworze Miuosha zespół „Śląsk”: „Chłopeczku złoty/ wstań do roboty/ wstań bo już czas”. •

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy