„Pozostawieni” to serial nie z tego świata. Ale nie dlatego, że jego bohater zmartwychwstaje.
Nie jest łatwo opisać doświadczenie, jakim była (i wciąż jest) pandemia, zwłaszcza w wymiarze osobistym. Mamy do dyspozycji jej codzienny obraz mierzony liczbą zakażeń, zgonów, wyzdrowień. Znamy statystyki napływające nawet z odległych zakątków świata, dotyczące łóżek, respiratorów, szczepionek. Śledzimy zażarte spory zwolenników i przeciwników sposobu, w jaki globalna wioska radzi sobie z COVID-19. I tylko gdzieś z drugiego planu docierają opowieści o prywatnych dramatach, związanych nie tyle nawet ze śmiercią (w przypadku Polski to już ponad 75 tys. ludzi), ile ze sposobem odchodzenia z tego świata. Szczególnie trudnym do zaakceptowania, bo dokonującym się z dala od bliskich, bez możliwości pożegnania, pozbawionym naturalnego rytmu przeżywania żałoby, pozostawiającym ludzkie relacje w stanie nagle przerwanym.
Ten aspekt pandemii nie wybrzmiał w medialnym obrazie, słychać go raczej w osobistych rozmowach, we wspomnieniach, od których nagle zrobiło się bardzo gęsto. Gdzieś w tle pozostaje także wymiar egzystencjalny, zaburzenie dotychczasowego porządku i stylu życia, pojawienie się elementu nieprzewidywalności, zagrożenia, którego natury wciąż do końca nie znamy.
Instynktownie poszukujemy obu tych wymiarów w sztuce, filmach, książkach. Jednak produkcje te, powstające współcześnie na zamówienie telewizji i platform VOD, starają się opisać raczej doświadczenie zamknięcia, samotności i związanej z lockdownem frustracji. Nie dotykają dramatu odejść, znikania z naszego życia osób bliskich. A są to głębokie rany, niewidzialne na pierwszy rzut oka, bo ukryte za szczelnie zamkniętymi drzwiami szpitalnych oddziałów. Najbliżej do tej traumy zbliżyli się chyba twórcy serialu „Pozostawieni” (dostępnym na HBO), który powstawał w latach 2014–2017, a więc przed pandemią. Trudno jednak w losach jego bohaterów nie odnaleźć podobnych stanów psychicznych, a także egzystencjalnego niepokoju, jaki ogarnia teraz naszą cywilizację.
To nie „porwanie Kościoła”
14 października 2011 roku nagle, w sposób niewytłumaczalny znika z powierzchni Ziemi dwa procent całej populacji. To punkt wyjścia serialu, przywołujący skojarzenia apokaliptyczne. A ściślej mówiąc – przedapokaliptyczne. Pomysł nawiązuje bowiem do opisanego w Liście do Tesaloniczan „porwania Kościoła”, wizji bardzo popularnej pod koniec XIX wieku wśród amerykańskich wspólnot religijnych, dotyczącej wcześniejszego oddzielenia zbawionych od tych, których czeka koniec świata. Jednak ci, którzy zostają w serialu „porwani”, niczym nie różnią się od pozostawionych. Bez śladu ulatniają się mężowie, żony, dzieci, koledzy z pracy, ci sławni i ci zwyczajni. Zapewne po równo święci i grzesznicy.
W kolejnych trzech sezonach nie znajdujemy wyjaśnienia owego zniknięcia milionów ludzi. Nie oni są bowiem bohaterami, lecz ci „pozostawieni”. Niewytłumaczalna sytuacja jest dla nich wyzwaniem, często przerastającym ich siły. Niezamknięte sprawy, niedokończone rozmowy, nieodpuszczone winy, czasem niewyznane uczucie… Wszystko to staje się dodatkowym ciężarem. Wiele osób zna to uczucie, np. jeśli straciło bliskich w wypadku czy katastrofie. W serialu dochodzi ponadto brak możliwości przeżycia żałoby, zamknięcia rozdziału, bo los tych, którzy zniknęli, jest nieznany. A żyć trzeba dalej…
Opowieść na serio
Akcja „Pozostawionych” rozgrywa się w Mapleton – niewielkim amerykańskim miasteczku trzy lata po dramatycznych wydarzeniach. Poziom napięcia nie obniża się głównie z powodu działań członków sekty Winni Pozostali. Nazwa ta nie jest przypadkowa, jej działacze, ubrani na biało anarchiści, uważają bowiem, że 14 października świat oparty na wartościach, Dekalogu, relacjach skończył się z naszej winy. Celem sekty jest wyrywanie zdesperowanych ludzi z rodzin. Jej członkowie żyją w komunach, w pewnym momencie wykupują zadłużony kościół z Mapelton i ku rozpaczy miejscowego pastora zakładają tu swoją główną siedzibę.
Każdy z bohaterów kogoś stracił owego tajemniczego dnia, choć jest jedno miejsce, z którego nie zniknął nikt: miasteczko natychmiast zostaje nazwane Miracle (cud) i staje się celem ogólnoświatowych pielgrzymek. Tu przenosi się akcja w drugim sezonie, najlepszym z całej serii, rozgrywającym się na granicy światów za sprawą głównego bohatera, lokalnego szeryfa, który kilkukrotnie umiera i zmartwychwstaje. Ale kto by w tym momencie pomyślał, że jest to kolejna produkcja z gatunku fantasy – błądzi. „Pozostawieni” są opowieścią na serio. Może nawet bardziej serio niż filmy z gatunku zaangażowanych społecznie, podejmujących wątki polityczne lub sensacyjne.
Rany niezabliźnione
Najlepszy dowód to odnajdywanie własnych dylematów w fabule „Pozostawionych”. I nie dotyczy to jedynie pandemicznego stanu ducha. Po premierze pierwszego sezonu w Polsce wiele osób przywoływało ten właśnie serial dla opisu klimatu, jaki panował po katastrofie smoleńskiej. Dziś pamięta się wyłącznie kwestie związane z potencjalnym zamachem, kontrowersyjnymi raportami, gwałtownością wzajemnych oskarżeń. Jednak w pierwszych latach po Smoleńsku panowało dojmujące poczucie straty państwowej elity, nagłe i niespodziewane. Doświadczenie żałoby, której nie można należycie przeżyć.
Dzień 10 kwietnia w Polsce w jakimś sensie był datą podobną do 14 października w „Pozostawionych”. Dla widzów amerykańskich skojarzenia nasuwały się oczywiście inne – 11 września, zamach na WTC. Chodzi bowiem o wydarzenia nadzwyczajne, wymykające się racjonalnym interpretacjom, pozostawiające niezabliźnione rany nie tylko w życiu rodzin zmarłych, lecz także całych wspólnot. Są to wydarzenia mogące integrować (jak się wydawało zaraz po katastrofie smoleńskiej) lub głęboko dzielić. Daty te łączą się także poprzez „pozostawionych”, osoby które muszą odnaleźć nowy punkt oparcia, zamknąć żałobę, iść z żywymi naprzód. Nie wszyscy są w stanie to zrobić.
Rodzina na celowniku
Jak się nie wierzy w Boga, można uwierzyć w cokolwiek. Ojciec głównego bohatera, kiedyś komendant policji, wierzy, że świat uratuje poprzez wykonywanie rytualnych śpiewów Aborygenów. Racjonalna na pozór Nora Durst, która 14 października straciła męża i dwoje dzieci, jest w stanie oddać się w ręce organizacji oferującej za wielkie pieniądze podróż w inny wymiar, tam gdzie ponoć trafili porwani. Fabuła „Pozostawionych” to cała galeria namiastek religii oferowanych na współczesnym targowisku. Uzdrowiciele, fałszywi prorocy, anarchiści, nihiliści… W serialu wszyscy zamieszkują obóz przypominający pola Woodstock, rozbity na przedmieściach Miracle. Ta swoista bomba w końcu eksploduje, oczywiście za sprawą sekty Winni Pozostali.
Sekta ze szczególnym upodobaniem bierze na cel rodzinę. Wszystkie jej działania nastawione są na rozbicie relacji, odcięcie naturalnej więzi łączącej bliskich. Odebrać dzieci to mało, trzeba je jeszcze nastawić przeciw rodzicom. Oddzielić seks od miłości, męża od żony, zakwestionować cały system norm, które czegoś zabraniają w imię wyższych wartości. Brzmi znajomo?
Warto jednak podkreślić, że serial „Pozostawieni” wymyka się łatwym interpretacjom. Jest raczej przykładem dobrego słuchu i wnikliwej obserwacji zjawisk, które wstrząsają światem w sposób inny niż w poprzednich wiekach. To wielka wartość w czasach, gdy media i praktycznie cała produkcja filmowa zajmują się absurdalnymi tematami, komiksowymi bohaterami i promocją poprawnych politycznie doktryn.
Siła miłości
Na koniec coś, za co „Pozostawionych” warto szczególnie docenić. Przy wszystkich szaleństwach, które oglądamy na ekranie, jest to hymn na cześć miłości, jedynej siły, która nas (a zatem i świat) może uratować. I ostatecznie ratuje. Matt Jamison – pastor, który początkowo za swoją życiową misję uznaje uświadomienie pozostawionym, że nie wszyscy, którzy zniknęli, zasługują na dobrą pamięć (a więc nie było to „porwanie Kościoła”), całkowicie oddaje się opiece nad sparaliżowaną żoną. Z kolei kompletnie zagubione dorastające dzieci szeryfa zajmują się porzuconym na ulicy niemowlęciem. Wreszcie historia ich ojca, głównej postaci serialu, to żywa ilustracja prawdy, że miłość jest silniejsza niż śmierć.
„Pozostawieni” to serial nie z tego świata. Ale nie dlatego, że jego bohater zmartwychwstaje. Cuda wciąż zdarzają się wokół nas, jednak nie wszyscy chcą je widzieć. Chodzi raczej o pytania, których w dzisiejszym świecie mediów się nie zadaje, o dylematy, jakich się nie podejmuje, i wartości, których coraz rzadziej się broni.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się