Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

Polonez Pileckiego w Berlinie

Na czym polega dojrzałość? Między innymi na wyzbyciu się kompleksów – tych zwłaszcza, które wmawia nam otoczenie.

Proszę wybaczyć, że zacznę od akcentu osobistego. Kończę właśnie pisać IV tom „Dziejów Polski” (powinien ukazać się jeszcze przed końcem miesiąca). Tom, obejmujący lata 1468–1572 – a więc od zebrania pierwszego dwuizbowego Sejmu w naszej historii do unii lubelskiej i śmierci jej współtwórcy Zygmunta Augusta – zatytułowany jest „Trudny złoty wiek”. Bo to był wiek złoty w naszej kulturze, wybicia się na niepodległość polskiego języka literackiego, Reja, Kochanowskiego i Orzechowskiego, i wiek dojrzewania do odpowiedzialnej wolności, rzeczywiście wyjątkowej w skali naszego kontynentu. Wiek dojrzewania jest zawsze trudny. A na czym polega dojrzałość? Między innymi na wyzbyciu się kompleksów – tych zwłaszcza, które wmawia nam otoczenie, „koledzy”, chcący utrzymać nas w postawie podporządkowanej, niesamodzielnej, naśladowczej. Trzeba się uczyć – oczywiście u innych, mądrzejszych, bardziej doświadczonych. Ale po to się uczymy, żeby w końcu powiedzieć coś od siebie. Nie być już papugą ani pawiem. Tylko sobą, osobą – zdolną do oryginalnego myślenia i tworzenia. Taką właśnie osobowość Polska, jej kultura, także kultura polityczna, zyskały w „pięknym wieku XVI”. Nie za darmo – i o tym też trzeba pamiętać i pisać. Długi czas sporów, nieporozumień szlachty z królem i senatorami czy katolików z protestantami, został jednak uwieńczony unią wyjątkowej mądrości i trwałości (bo przedłużyła, przypomnijmy, na kolejne dwieście lat związek państw i narodów i pozwoliła mu trwać dłużej niż jakiejkolwiek innej unii w Europie). Ujawnił ten czas zdolność reformy – naprawy państwa ponad podziałami politycznymi, wyznaniowymi i (co wtedy było mniej ważne) etnicznymi. Dał tysiącom współautorów owej reformy, z lokalnych sejmików i sejmów, poczucie, że są ludźmi wolnymi i że to ich do czegoś zarazem zobowiązuje – mianowicie do odpowiedzialności za dobro wspólne. To niesamowite poczucie wolności i godności, związku z Rzeczpospolitą, obowiązku służenia trwało mimo wszystkich wykrzywień w praktyce kolejnych, mniej „złotych” wieków. Okazało się nawet zaraźliwe, wychodziło poza stan szlachecki, ku tym z miejskich „łyków”, z dumnych kmieci, z późniejszej inteligencji, ku przybyszom z innych ziem, kultur i języków, którzy też chcieli doświadczyć tej najwyższej godności na tym świecie: być Polakiem, to jest człowiekiem niepodległym. Oczywiście można było tę godność zatracić, podeptać, zmarnować, nawet w najlepszym, najzacniejszym historycznie rodzie, jak o tym zaświadczyła, smutnej pamięci, targowica.

Niektórzy jednak mieli to szczęście, że dziedziczyli tę godność i poczucie w tradycji rodowej. Wśród nich był właśnie tytułowy bohater tego miniszkicu: rotmistrz Witold Pilecki. Wywodził się z rodu pasierbów króla Władysława Jagiełły. Jan, syn Elżbiety Pileckiej, trzeciej małżonki wielkiego króla, dał początek Pileckim herbu Leliwa. W „złotym wieku” polskim aż roi się od Pileckich piastujących ważne urzędy publiczne w służbie Polski. Ich tradycje, zobowiązanie z nich płynące, pielęgnował w sobie od dzieciństwa niemal – to prawda, nie żadna legenda – Witold Pilecki. Co zrobił ­– wiemy. Okazał się symbolem odwagi i poświęcenia trudnym do pojęcia, czasem nawet jakby zawstydzającym dla ludzi nierozumiejących, na czym polega związek wolności z odpowiedzialnością.

Myślałem o tym, kiedy odwiedzałem w ostatnich dniach niezwykłe miejsce – filię Instytutu Pileckiego w Berlinie. Miejsce jest niezwykłe już przez swoje położenie: to najlepszy adres w Europie, sam środek serca Berlina, plac Paryski, naprzeciw Bramy Brandenburskiej. Niektórzy Niemcy byli nawet oburzeni: jak można „Polaczkom”, zwłaszcza z instytucji podejrzewanej o związki z „reżimem Kaczyńskiego”, pozwolić na taki adres? No ale jest, od niedawna, ten punkt na mapie pamięci. Instytucja służąca zbieraniu i upowszechnianiu świadectw o polskiej historii w czasie ostatniej, strasznej wojny ma szanse stać się w faktycznej stolicy Europy witryną polskiej tradycji. Nie tylko tej męczeńskiej, ale również tej, która wyrasta z dziedzictwa wolności obywatelskiej i odwagi w jej obronie. Kiedy wieczorem, po wizycie w Instytucie Pileckiego, słuchałem, jak Daniel Barenboim, Anne-Sophie Mutter i Yo-Yo Ma grają Koncert potrójny Beethovena, wchodząc fenomenalnie w nutę poloneza trzeciej części tego koncertu (Rondo alla polacca), przypomniałem sobie, że ten dumny taniec wolnych ludzi rodził się właśnie w wieku XVI, w naszym „złotym wieku”. Wyobraziłem sobie taką scenę: Witold Pilecki idzie godnym krokiem tego tańca, pod rękę z Ireną Sendlerową, Janusz Korczak z siostrą Matyldą Getter, ojciec Maksymilian Maria Kolbe z Zofią Kossak-Szczucką. Oni tego korowodu nie zaczynają, jest sto, tysiące par przed nimi, idą aż hen, od czasów unii lubelskiej i wcześniej. A za nimi jest też miejsce dla nas, dla następnych pokoleń, które są także zaproszone: nie do męczeństwa, ale do odpowiedzialnej wolności. Bez kompleksów. Z pamięcią tego, czym jest polskość i do czego nas zobowiązuje.•

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy