Nowy numer 39/2023 Archiwum

Śmierć za chleb powszedni

Jak można było nie dać im jeść? Lubkiewiczowie zapłacili cenę życia...

Pani Grażyna Olton mieszka w Sadownem. Tam, gdzie mieszkali jej matka, dziadkowie i wuj. Urodziła się krótko po wojnie, z matki Ireny, która przeżyła pogrom. Irenie, mimo że starała się żyć normalnie – pracowała, wychowywała dzieci – sceny z zimy 1943 roku towarzyszyły przez całe życie. I przekazała je córce. Straszliwa śmierć za to, że Polacy ratowali sąsiadów Żydów przed śmiercią głodową. Straszliwa śmierć, o której nie da się zapomnieć w kolejnych pokoleniach.

Moi dziadkowie

– Dziadkowie od strony mamy, Leon i Marianna Lubkiewiczowie, to byli bardzo pracowici, szanowani ludzie – opowiada Grażyna Olton. – Dziadek miał piekarnię, tutaj niedaleko, pewnie ze 200 metrów stąd. Babcia, którą pojął za żonę po owdowieniu, sprzedawała chleb w tym domu, w którym teraz jesteśmy, na dole. Była kobietą, jak na owe czasy, światową, otwartą, potrafiła i świetnie prowadzić gospodarstwo, i modnie uszyć. Kochała swoją jedyną córkę, a moją matkę, nad życie. Dziadek miał też troje starszych dzieci z pierwszego małżeństwa. To właśnie ze Stefanem, najmłodszym bratem przyrodnim, zginęła moja matka.

Pani Grażyna z rodziną do dziś prowadzi mały sklep w Sadownem. Zresztą osada niewiele zmieniła się od czasów wojny. W centrum góruje neogotycki kościół, jest kilka większych ulic, kilkanaście mniejszych. W Sadownem przed wojną mieszkali koło siebie katolicy i żydzi, byli po prostu sąsiadami. Na cudem uratowanych czarno-białych fotografiach szczęśliwi młodzi bawią się przy akompaniamencie akordeonu. Młodziutka babcia pani Grażyny, a mama Ireny, w długiej sukni pozuje do fotografii przy rowerze – marzeniu ówczesnej młodzieży. Wszystko to jak domek z kart runęło we wrześniu 1939, by zupełnie rozsypać się zimą 1943 roku.

– Myślę, że dziadek inaczej po prostu nie mógł postąpić: pomagał, ratował, bo jak ludziom głodnym nie dać chleba? To głęboko ludzkie i nasza chrześcijańska wiara tak nakazuje...

Sadowne leży w powiecie węgrowskim. W 1939 roku mieszkało tu 380 Żydów – prawie połowa wszystkich mieszkańców. Jednak już w grudniu 1941 r. Niemcy rozpoczęli czystki. Żydów przesiedlono do gett m.in. w Stoczku Węgrowskim i Łochowie, a następnie do obozu zagłady Treblinka II. Wokół miasteczka toczyła się nierówna walka o przetrwanie – żydowscy uciekinierzy z transportu do Treblinki oraz miejscowi Żydzi ukrywali się po lasach, a także w polskich domach.

– A trzeba pamiętać, że od 1941 roku za pomoc Żydom groziła kara śmierci – przypomina pani Grażyna. – Moi dziadkowie znali niemieckie prawo. Ale przecież chrześcijaństwo nakazuje ratować drugiego człowieka. Chleba mieli im nie dać? Żydzi mieszkali tam, w lesie jegielskim, w ziemiankach – pani Grażyna wskazuje kierunek za osadą. – Mieli tam schronienia wykopane w ziemi. Jeszcze po wojnie, gdy byłam malutką dziewczynką i chodziliśmy na grzyby, ojciec pokazywał mi to miejsce – widziałam pozostałości po ziemiankach. Straszny żywot i poniewierka tych ludzi… Latem to jeszcze pewnie dawali sobie jakoś radę. Ale zimą?

Żydzi prosili o pomoc. I otrzymywali ją od Polaków. – Dziadek, ryzykując codziennie życie, sprzedawał im chleb, a gdy nie mieli pieniędzy – dawał. Prawdopodobnie też woził chleb do lasu, w którym się ukrywali – mówi pani Grażyna. – Aż do czasu...

13 stycznia 1943 roku do Sadownego przybyła niemiecka ekspedycja karna. Miała nie tylko wyłapać żydowskich uciekinierów, ale również ukarać „niesubordynowanych” Polaków, którzy dawali im chleb...

Moja mama

– Moja mama Irena miała wtedy tylko kilkanaście lat. Czy po takim dramacie, jaki przeszła, można się jeszcze tak samo uśmiechać? – pyta retorycznie pani Grażyna. – Do końca życia opowiadała o tym, co widziała. I wspominała swoją ukochaną matkę Mariannę: „Dziś mama miałaby imieniny...”. Walczyła też, by pamięć o jej rodzicach, a moich dziadkach, przetrwała i by tamte wydarzenia nazywano po imieniu – zbrodnią.

Zachowały się wspomnienia Ireny Lubkiewicz, po mężu Kamińskiej, która w liście do Żydowskiego Instytutu Historycznego z 12 czerwca 1969 roku pisała m.in.: „Zaszłam do domu i od razu mówię, że są żandarmi, że mnie zatrzymali, pochowałam szybko książki od nauki z tajnego gimnazjum, a tymczasem dwie Żydówki z Sadownego, Elizówna i Czapkiewiczówna, przyszły do ojca do piekarni. Za furtką złapali ich żandarmi z Karnej Ekspedycji i zapytali, skąd mają chleb, więc odpowiedziały, że od Lubkiewiczów (…). Żydówki zaraz rozstrzelali (…). Żandarmi tymczasem, nie czekając na wykopanie dołu dla zabitych Żydówek, wpadli do mieszkania rodziców, jeden z nich był nazwiskiem Schultz. (…) Podskoczył wtedy do mojej matki, krzycząc: »Co, dawaliście Żydom chleb!« (uderzył moją matkę silnie pięścią w twarz, tak że się zatoczyła przy ścianie i momentalnie policzek miała siny, aż czarny). Podskoczył wtedy momentalnie Schultz do mnie, kopnął mnie silnie w nogę twardym wojskowym butem. Następnie pistoletem uderzył mnie w plecy, w kręgosłup, tak silnie, że dzisiaj mam w tym miejscu stały ból, i krzyknął: »Powiedz, że twoja matka dawała Żydom chleb!«”.

Niemiec odliczał do dziesięciu, żeby Marianna przyznała się do „zbrodni” dawania ludziom chleba. „Jak się nie przyznasz, to będę strzelał!”. Dziewczyna, chociaż przerażona, postanowiła działać: „Ja tymczasem, chociaż mam silny ból, jednak myślę błyskawicznie: »Jak ustanę przed matką, przecież ta kula przebije i mnie, i matkę«. Nogi i ręce mi zdrętwiały i uklękłam między matką, zbrodniarzem hitlerowskim Schultzem, przed pistoletem. Przestał Schultz liczyć na rozkaz starszego oficera Karnej Ekspedycji, ale śledztwo trwało do godziny 22.00 (…)”.

Właśnie wtedy żandarmi niemieccy rozstrzelali wymęczonych biciem i wielogodzinnymi torturami rodziców Ireny i jej przyrodniego brata Stefana.

„Mnie zostawili jako małoletnią, ale cóż z takiego życia, kiedy odebrali mi zdrowie i chęć do życia” – pisała pani Irena. Faktycznie, zmarła młodo. Jak mówi córka – zawsze miała smutek w oczach. I pamięć.

– Może ulitowali się nad matką, że taka młoda? A może któregoś sumienie ruszyło, że własną matkę chciała ciałem osłonić przed kulą? Tego nie wiadomo, dość, że mama przeżyła – opowiada pani Grażyna.

Po bestialskim mordzie ciała Leona, Marianny i Stanisława leżały jeszcze przez cały następny dzień tam, gdzie ich zastrzelono. Niemcy chcieli w ten sposób pokazać pozostałym mieszkańcom, co grozi za pomaganie Żydom. Pozwolono ich zagrzebać w ziemi, tam, gdzie ich zabito. Dopiero po trzech tygodniach nastąpiła ekshumacja. Pogrzeb odbył się w nocy. Trumien, w obawie przed Niemcami, nawet nie wprowadzono do kościoła.

Życie po śmierci...

Niemcy zabili „za chleb”. A potem ukradli Lubkiewiczom, co tylko było do zabrania. Stanisław, dużo starszy przyrodni brat Ireny, który też ratował Żydów, piekąc i dając im chleb, ale który uniknął pogromu, wspominał po latach: „Byłem w domu moich rodziców po ich zabiciu i stwierdziłem, że ci żandarmi dokonali rabunku mienia moich rodziców, a mianowicie zabrali ok. 3 tony mąki, 3 dywany, futro karakułowe, 5–6 garniturów (w tym i brata) i inne mienie, którego nie pamiętam. Zabitemu bratu ściągnięto buty z nóg – nowe, skórzane, z cholewkami, a matce Mariannie ściągnięto po zabiciu: kolczyki ze złota, obrączkę złotą i pierścionek złoty. Wspomniana Żydówka, zatrzymana z chlebem otrzymanym od rodziców moich, została zastrzelona w odległości ok. 200–300 m od piekarni. Chleb zabrany tej Żydówce (nie znam jej imienia i nazwiska) został przyniesiony przez żandarmów do mego domu, celem rozpoznania, i został u mnie”.

Jak mówi pani Grażyna, kilkunastoletnia Irena po mordzie na rodzicach przez ponad miesiąc z nikim nie rozmawiała. Dopiero po tym czasie pozwoliła sobie pomóc – ktoś przyszedł, ktoś pokierował, by się przebrała i uczesała…

Pani Irena po wojnie wyszła za mąż za piekarza, przed wojną pracownika swojego ojca. Rodzinna piekarnia działała do lat 70. ubiegłego wieku.

– Mama zmagała się z tym wszystkim do końca. Ze wspomnieniami, żalem, dlaczego jej się to przytrafiło – przecież została w tak dramatyczny sposób sierotą. A sierocie na świecie ciężko. Myślę też, że miała jakieś… poczucie winy, że nie udało jej się uratować rodziców. Ale jak dziecko może walczyć ze zbrodniarzami? Mama umarła w 1979 roku, miała tylko 54 lata.

Leon, Marianna oraz ich syn zostali w 1997 roku zaliczeni przez Instytut Yad Vashem w poczet Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

– Nie wiem, czy uda mi się pojechać kiedyś do Yad Vashem – mówi pani Grażyna. – Bardzo bym jednak chciała, by pamięć o moich dziadkach, wujku, ale i o matce – bo ona, chociaż przeżyła, była też ofiarą tej zbrodni – przetrwała. Opowiadam sama o dziadkach i mamie moim wnukom. Prawda o naszej rodzinie, Sadownem, to prawda o nas samych. Oby nigdy nie była przeinaczana.

W niewielkim Sadownem jest kilka głównych ulic. I kilkanaście mniejszych. Żadna z nich nie nosi imienia swoich bohaterskich mieszkańców – rodziny Lubkiewiczów. – Proponowano nam, by tamta króciutka piaszczysta uliczka była poświęcona dziadkom – wskazuje pani Grażyna bardziej wąską alejkę niż ulicę. – Nie zgodziłam się.

24 marca, w Narodowy Dzień Polaków Ratujących Żydów, przy starej, nieczynnej już piekarni, która pamięta zbrodnię, zostanie odsłonięta tablica pamiątkowa poświęcona Lubkiewiczom. Ich największą zbrodnią było ratowanie ludzi przed śmiercią głodową. Tablica upamiętniająca śmierć... za kromkę chleba. Chociaż tyle...•

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast