Jak się mówi: Zatoka Perska czy Zatoka Arabska? W Libanie za odpowiedź „obie formy są poprawne” można trafić na czarną listę jednej ze stron konfliktu. Kraj cedrów jest coraz bardziej rozdarty między wpływami śmiertelnych wrogów: Iranu i Arabii Saudyjskiej.
Co Liban ma wspólnego z Zatoką Perską? Nie leży przecież u jej wybrzeży, nie należy też do Rady Współpracy Zatoki. Liban jednak tylko pozornie znajduje się poza tym układem. W rzeczywistości jest w samym centrum rywalizacji między dwiema regionalnymi potęgami znad Zatoki.
W środku kotła
To zresztą coś więcej niż polityczna rywalizacja mocarstw. Z naszej perspektywy być może wygląda to wyłącznie na kłótnię w islamskiej rodzinie. Tymczasem wrogość między szyickim Iranem a sunnicką (w wersji wahabickiej) Arabią Saudyjską ma charakter niemal starcia cywilizacji. Iran, nie bez racji, uważa się za stojący wyżej cywilizacyjnie od Saudyjczyków. Ci drudzy kierują się po części kompleksem wobec Persów, po części przekonaniem o swojej wyższości ekonomicznej i… posiadaniem „pleców” na Zachodzie. Nie jest przesadą stwierdzenie, że konflikt między Persami a saudyjskimi Arabami jest kluczem – obok konfliktu izraelsko-palestyńskiego – do zrozumienia istoty bliskowschodniego kotła. W samym jego środku znajduje się Liban.
Paradoksalnie dotąd jakimś cudem udawało się utrzymywać względny pokój i współpracę między stronnikami Teheranu i zwolennikami Rijadu, którzy do niedawna tworzyli nawet jeden rząd. Nagła dymisja prosaudyjskiego premiera Libanu w proteście przeciwko wpływom Iranu jest punktem zwrotnym w historii tej kruchej układanki. Saudyjczycy mają świadomość, że pozycja Iranu, wraz z sukcesami libańskiego Hezbollahu, wspierającego armię syryjską w wojnie z Państwem Islamskim, rośnie w oczach. Co więcej, Rijad w ostatnich dniach zdążył już ogłosić, że Liban poprzez działania Hezbollahu w Jemenie de facto wypowiedział już wojnę Arabii Saudyjskiej, na co z kolei główny koalicjant z Bejrutu (Hezbollah stanowi najważniejszą siłę polityczną w libańskim rządzie) odpowiedział, że tymi oskarżeniami Saudowie wypowiedzieli wojnę Libanowi. W takiej sytuacji niewinny dotąd spór o nazewnictwo – Zatoka Perska czy Zatoka Arabska – staje się w Libanie symbolem walki na śmierć i życie każdej ze stron konfliktu i wyborem cywilizacyjnym. Przy tym ambicjonalny tylko spór między Francją i Wielką Brytanią – kanał La Manche czy Kanał Angielski? – wydaje się żartobliwą wymianą zdań.
W imię ojca
Saad Hariri jest synem swojego ojca. W tym niezbyt odkrywczym stwierdzeniu kryje się jednak jeden z kluczy do zrozumienia dymisji premiera Libanu. Saad Hariri dobrze pamięta rok 2005, gdy został zamordowany ówczesny premier, a prywatnie jego ojciec, Rafik Hariri. Ponieważ, podobnie jak obecnie Saad, reprezentował interesy Arabii Saudyjskiej, prosaudyjskie siły w Libanie oskarżyły Syrię, sprzymierzoną z Iranem, o zlecenie tego zabójstwa. Wojska syryjskie znajdowały się wówczas na terytorium Libanu, a w wyniku masowych demonstracji (rewolucja cedrowa) po zabójstwie premiera i nacisków ONZ rząd w Damaszku wycofał swoje siły z Libanu. Obecny premier uznał, że dziś grozi mu to samo, co spotkało jego ojca, i wprost oskarżył Iran o inspirowanie możliwego zamachu również na jego życie. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest nawet nie to, że premier Hariri ogłosił swoją dymisję z terytorium Arabii Saudyjskiej i w saudyjskiej telewizji. Pozostaje do wyjaśnienia jego rola w tej irańsko-saudyskiej rywalizacji: niewątpliwie trzyma stronę Saudów, jednak każdy, kto w internecie widział nagranie jego przemówienia, zauważył, że ogłaszając dymisję, robił to jakby pod przymusem, ze słabo skrywanym strachem na twarzy; sprawiał wrażenie, że tuż obok stoi ktoś z bronią i pilnuje, by wygłosił mowę według napisanego w Rijadzie scenariusza. Pytanie zatem, czy Hariri współpracuje z Saudami z przekonania, czy raczej z powodów nieznanych nam uwikłań i szantaży ze strony Arabii Saudyjskiej.
Iran rośnie
Zupełnie inaczej wygląda sprawa z libańską Partią Boga (jak należy tłumaczyć nazwę Hezbollah). Ta największa siła polityczna i militarna w Libanie jest jednoznacznie proirańska, od dekad przez Iran wspierana i finansowana. Dziś ramię w ramię z syryjską armią, przy wsparciu rosyjskiego lotnictwa, odnosi sukcesy w walce z Państwem Islamskim. I trudno nie dostrzec w tym jednego z powodów radykalnego zaostrzenia retoryki ze strony Arabii Saudyjskiej. Jest jasne, że konflikt w Syrii nie jest żadną wojną domową, tylko poligonem, na którym ścierają się interesy mocarstw: światowych i regionalnych. Arabia Saudyjska nigdy nie przedstawiła przekonujących dowodów na to, że nie finansuje Państwa Islamskiego czy innych, nie mniej brutalnych organizacji (jak Al-Nusra) walczących z siłami syryjskimi. Państwo Islamskie dlatego nie było powstrzymywane przez tak długi czas, bo miało wykonać swoimi rękami to, czego nie mogła bezpośrednio dokonać Arabia Saudyjska – usunąć prezydenta Syrii Baszszara al-Asada i tym samym pozbawić wspierający go Iran znacznych wpływów w regionie. Projekt nie tylko się nie udał, ale umiera właśnie za sprawą zaangażowania Iranu (oczywiście z samolotami Rosji), który wraz z libańskim Hezbollahem wzmacnia swoją pozycję w Syrii, wypychając stamtąd Państwo Islamskie. Dodatkowym pretekstem do zaognienia sytuacji jest saudyjsko-irański konflikt rozgrywający się na terenie Jemenu. Saudowie wspierają tamtejszy sunnicki rząd, podczas gdy Iran, znowu rękami Hezbollahu, dozbraja walczące z jemeńskimi władzami szyickie bojówki…
Zabawa ogniem
To prawda, można dostać zadyszki od tego splotu zależności i układanek. Pokazują one jednak, że nic w tych wydarzeniach, łącznie z nagłą dymisją premiera Libanu, nie jest przypadkiem. I ma kluczowe znaczenie dla sytuacji na Bliskim Wschodzie. Bo wybuch w jednym miejscu często pociąga za sobą pożar na większym obszarze. Wynika to z prostego faktu: konflikty bliskowschodnie są jak naczynia połączone… liniami wysokiego napięcia. To dlatego rozwój wydarzeń w Libanie musi niepokoić. W tej grze trudno rozstrzygnąć, kto ma rację, kto jest bardziej lub mniej winny. Owszem, w narracji zachodniej dominuje jednolity przekaz: zagrożeniem jest Iran, a Saudowie są gwarancją stabilności. Tymczasem każdy, kto śledzi sytuację bliżej, doskonale wie, że każdy z regionalnych graczy na Bliskim Wschodzie (przy wsparciu swoich światowych sojuszników – Rosji z jednej, a USA z drugiej strony) bawi się tym ogniem wyjątkowo nieodpowiedzialnie. Z jednej strony mamy nieustanne groźby Hezbollahu i wspierającego go Iranu pod adresem Izraela, z drugiej strony – „nieelegancką zabawę” paru krajów Zatoki w Syrii, co kosztowało ten kraj i przede wszystkim miliony ludzi trwającą już ponad 6 lat wojnę.
Przesada? Oby
Można odnieść wrażenie, że ostatnie wydarzenia są aktami chodzenia na palcach po krawędzi – to znaczy sytuacji, w której realny konflikt między mocarstwami regionalnymi jest rozgrywany na „poligonach zastępczych”. Wygląda na to, że obie strony zrezygnowały zarówno z chodzenia na palcach, udawania, że ich nie ma tam, gdzie są, jak i z chodzenia po krawędzi, ale bez jej przekraczania. Dotąd taki sposób rywalizacji wynikał z przekonania, że Bliski Wschód zwyczajnie nie przeżyłby otwartej wojny między Arabią Saudyjską a Iranem. Nie tylko ze względu na siłę konfliktu politycznego. W islamie polityka i religia w ogóle są nieodłącznie ze sobą związane, ale w tym wypadku ten drugi element jest wyjątkowo silny, co wpływa na charakter tego starcia cywilizacji. Współczesny model państwa muzułmańskiego, jaki reprezentuje Iran ajatollahów, jest inny niż saudyjski. Saudowie realizują mocno konserwatywny model państwa wyznaniowego, w którym jedynym prawem jest radykalna interpretacja prawa szarijatu. W Iranie, państwie de facto silnie wyznaniowym – przy całym potężnym nacisku na teokrację, rolę duchowych przywódców – równolegle realizowany jest model państwa na swój sposób obywatelskiego. Oczywiście nie w takim sensie jak na Zachodzie, ale jednak bardziej demokratycznego niż w Arabii Saudyjskiej.
Ta rywalizacja obu wizji łączy się oczywiście z odwiecznym konfliktem szyicko-sunnickim. Silnie zakorzenione różnice między dwoma głównymi nurtami islamu są osią sporów na Bliskim Wschodzie. Nawet jeśli w praktyce nie chodzi o religię, tylko o politykę i ropę – ten podział nadaje konfliktowi silny rys emocjonalny. Poza groźbą rozlania się konfliktu na cały Bliski Wschód najbardziej szkoda samego Libanu. Kraj, w którym względnie pokojowe współżycie różnych społeczności, przede wszystkim muzułmanów i chrześcijan, okazało się możliwe przy dobrze skonstruowanej umowie społecznej, stoi dziś przed perspektywą utracenia tego kruchego modelu. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że wszystko, co autor tego tekstu napisał o możliwym rozszerzeniu się wojny na Bliskim Wschodzie, okaże się mocno przesadzone.•
Zastępca redaktora naczelnego
W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.
Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny