Blanka Vlašić była bohaterką wszystkich Chorwatów, kiedy tylko zdobywała medale. Teraz, kiedy mówi o swojej wierze, nie każdemu to się podoba.
Tego występu na igrzyskach w Rio bała się jak żadnych innych zawodów wcześniej. Siedząc w stołówce olimpijskiej, na kilka godzin przed finałem w skoku wzwyż, czuła się słaba. – Wtedy podszedł do mnie Piotr Wyszomirski, bramkarz polskiej reprezentacji piłkarzy ręcznych, i zapytał, czy może zrobić sobie ze mną zdjęcie. Czytał moje świadectwo w internecie i chciał mi za nie podziękować. Wyjęliśmy swoje różańce, zrobiliśmy zdjęcie i każdy poszedł w swoją stronę. Myślę, że Bóg chciał właśnie przez Piotra pocieszyć mnie przed tym finałem. Piotr powiedział, że będzie się za mnie modlił. Muszę przyznać, że bardzo mnie to spotkanie uspokoiło, a ja nie miałam jeszcze okazji mu za to podziękować. Więc: dzięki, Piotr! – mówi w wywiadzie dla „Gościa” brązowa medalistka z Rio, Chorwatka Blanka Vlašić.
Za to zdjęcie z różańcami w dłoniach ze strony niektórych przedstawicieli rodzimych mediów posypała się na jej głowę lawina krytyki.
Sukcesy i piękna… depresja
Chłopcy chcą być strażakami, dziewczynki nauczycielkami, ale co zrobić, kiedy mama i tata są sportowcami, a ich pociecha w wieku 15 lat przerasta wszystkie dzieci w klasie i większość nauczycieli? To może sport? Przy wzroście 193 cm wybór dyscypliny był prosty. Skok wzwyż. Już pierwsze treningi pokazały, że trenerzy mają do czynienia z ogromnym talentem, tak dużym jak sama Blanka (imię wymyślił tata Joško po zdobyciu złotego medalu w dziesięcioboju na igrzyskach śródziemnomorskich w Casablance), bo w wieku 16 lat przeskoczenie poprzeczki o wysokości własnego wzrostu budziło respekt.
Dziewczyna zaczyna regularne i pełne poświęceń treningi, które szybko przynoszą efekty. 2003 rok to dla dwudziestolatki pasmo sukcesów i przekroczenie magicznej granicy 2 metrów. Jest zaliczana do grona światowej czołówki i bije kolejne rekordy. Złota passa trwa do 2004 roku, a jej życiowy wynik zatrzymuje się na 204 cm, gdy lekarze diagnozują nadczynność tarczycy. Operacja i rekonwalescencja trwają rok. Powrót do skoków nie jest już tak błyskotliwy. Ale Blanka wraca do gry w 2006 roku. Najważniejszy był wynik, najlepiej kolejny rekord. Coraz częściej po porażkach zamyka się w swojej splickiej hali treningowej, żeby poprawić wynik na kolejnych zawodach. 31 sierpnia 2009 roku podczas mityngu w Zagrzebiu ustanawia swój życiowy rekord: 2,08 cm. Czuje, że jest na fali. Ale przychodzi kolejna, o wiele poważniejsza kontuzja. Diagnoza lekarza nie brzmi optymistycznie. Zerwane ścięgno Achillesa. Niedługo okaże się, że fizyczna dolegliwość znajdzie sobie do pary psychiczną, jeszcze groźniejszą: jak mówią spliczanie, „lipą” (piękną) depresję.
Dodatnie „pH” duszy
Trudno w to wszystko uwierzyć, kiedy patrzy się na Blankę dzisiaj. Wydaje się, jakby dziewczyna przestała zupełnie używać ziemi do chodzenia i poruszanie się jakieś kilka centymetrów nad powierzchnią stało się dla niej czymś zupełnie naturalnym. Po depresji nie ma śladu. Blanka nie ustaje w wyjaśnianiu, czemu zawdzięcza swoje dobre samopoczucie. Od jakiegoś roku opowiada w wywiadach, że wszystko, co do tej pory osiągnęła, zawdzięcza Jezusowi. Dziękuje za stabilne małżeństwo rodziców, które pozwoliło jej i jej braciom przeżywać szczęśliwe dzieciństwo, ale i za kontuzję, bo bez niej, jak mówi, nie byłaby tu, gdzie jest teraz. – Zrozumiałam, że to mój krzyż i moje błogosławieństwo. Znalazłam sens mojego bólu i jest mi łatwiej – tłumaczy dzisiaj.
W czasie kryzysu, kiedy do bólu fizycznego dołączyła depresja, runął jej świat. Po operacji nic nie szło tak, jak chciała. Oprócz bólu nogi pojawił się jakiś ucisk w klatce piersiowej. – Myślałam, że się przetrenowałam, zwolniłam, ale ból nie mijał. Byłam zła na lekarzy, bo rehabilitacja nie przynosiła efektu, i na ludzi, którzy dzwonili, dopytując się o moje samopoczucie. A ja czułam tylko ból; trenowałam w bólu, zasypiałam w bólu, siedziałam w domu i czułam, że nie jestem już Blanką Vlašić, skoro nie skaczę – mówiła w jednym z wywiadów. Uciekała w sen, bo tylko wtedy mogła odpocząć. Ponieważ rodzice zadbali o to, żeby przyjęła wszystkie sakramenty, tradycyjna wiara była obecna w jej życiu, przynajmniej kilka razy w roku – jak opowiada Blanka – najczęściej przy okazji rodzinnych uroczystości, ślubów, chrztów, czasami Pasterki. – Moja wiara nie miała nic wspólnego z przyjaźnią z Jezusem. To było trochę takie huśtanie, jestem w kościele i nie ma mnie w nim, tyle że raczej z naciskiem na „nie ma”.
Kiedy pewnego dnia w drodze powrotnej z treningu mijała kościół pw. św. Antoniego, pomyślała, że zapali mu świeczkę i postoi chwilę w drzwiach. – To była wtedy moja modlitwa, kulawa, tak jak ja – mówi Blanka. Jak się okaże, była to modlitwa skuteczna, bo prawdziwa.
Przez dwa miesiące prawie codziennie zaglądała do św. Antoniego, ale ból nie mijał. Wtedy na treningu niespodziewanie pojawił się jej najstarszy brat Marin, również sportowiec. – Byłam zdziwiona, bo nie rozmawialiśmy od dwóch miesięcy. Między jednym a drugim skokiem treningowym rzuciłam przez łzy, jak bardzo boli mnie stopa. Marin to usłyszał. Podszedł do mnie i w ciągu 5 minut opowiedział mi o swoim nawróceniu. – To była ostatnia osoba, którą podejrzewałabym o powrót do Kościoła – wspomina dzisiaj Blanka. – Płakałam, kiedy go słuchałam, i przez następne trzy dni, a Bóg leczył moje rany. Lekarze operowali moje ścięgno i kość, a Bóg – moje serce.
To był moment, w którym, jak wspomina lekkoatletka, Bóg zmienił całkowicie „pH” jej duszy. Ból w klatce piersiowej zniknął, a w stopie zmniejszył się o połowę. Spowiedź z całego życia trwała dwie godziny.
– Pogodziłam się ze swoimi ograniczeniami i zrozumiałam, że istotą mojego życia nie jest zdobywanie kolejnych medali i bicie kolejnych rekordów, że nie centymetry stanowią o tym, że jestem Blanką. Bóg kocha mnie, kiedy jestem ostatnia i kiedy jestem pierwsza. Znalazłam swój cel i to, kim jestem: dzieckiem Boga, córką, siostrą, a dopiero potem sportowcem – mówi „Gościowi” lekkoatletka.
Top lista świętych
Blankę powinno się nosić w lektyce za to, czego dokonała na stadionach i halach świata. Srebrny medal z Pekinu czy ostatni brąz na igrzyskach w Rio – ofiarowany w ramach podziękowania sanktuarium w Mariji Bistricy – to wynik potężnej pracy, walki ze swoimi słabościami, bólem i cała masa wyrzeczeń, którym musi sprostać każdy sportowiec chcący osiągać znaczące wyniki. Aby to zrozumieć, nie trzeba być zapalonym kibicem. Ale Blankę na rękach noszono, dopóki nie zaczęła się dzielić czymś więcej niż wynikami, tzn. swoją wiarą. A już „grzechem śmiertelnym” w rozumieniu świata okazało się poparcie inicjatywy „W imię rodziny”, dzięki której w konstytucji kraju znalazł się zapis, że małżeństwo tworzy związek kobiety i mężczyzny. Wspierając tradycyjny model rodziny, Blanka stała się homofobką. W jej obronie stanął najpierw tata i trener Joško, a potem koledzy sportowcy, krytykujący agresywnych dziennikarzy za brak zrozumienia dla przekonań lekkoatletki.
Sama nie czuje do nich złości. Na zarzut, że sportowiec powinien wstrzymać się od manifestowania swoich przekonań religijnych, odpowiada: – Boga nie można oddzielić od żadnej dziedziny życia. Przecież On jest wszystkim we wszystkim. To nie ja Go zaprosiłam do swojego życia, tylko On mnie. Czy z powodu poprawności politycznej mam odrzucić Tego, który mnie stworzył? Jeśli chcę publicznie podziękować za medale, kontuzje i te wszystkie dary, którymi mnie obsypuje, stawiając Jego, a nie siebie na pierwszym planie. Nie rozumiem, dlaczego to kogoś kole w oczy. Pewnie gdybym wszystkie zasługi przypisała sobie, moja pycha też wywołałaby krytyczne reakcje – tłumaczy. – Ale ja nie chcę zadowalać innych. Chcę się podobać Bogu – mówi Blanka. – Bo kiedy sama doświadczyłam Jego miłosierdzia, jak uzdrawia i przebacza, to naturalne, że zaczęłam o tym mówić innym – przyznaje lekkoatletka.
No, może pomogła jeszcze s. Faustyna i jej „Dzienniczek”, który Blanka czyta od jakiegoś czasu. – Muszę przyznać, że Faustyna jest, obok Jana Pawła II, na mojej top liście świętych, których proszę o wsparcie każdego ranka. Chciałabym pojechać kiedyś do Krakowa na pielgrzymkę, żeby lepiej ich poznać i tak jak oni uczyć się być „przedłużeniem ręki Boga” tu, na ziemi: kochać, przygarniać i błogosławić w swojej codzienności. Dla mnie jest to stadion – tłumaczy.
Na pytanie, czy ma szanse na 2,09 m, odpowiada z pewnością: „oczywiście” – z pomocą Bożą wszystko jest możliwe. •
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się