Dzisiejsza klasa rządząca UE nie ma duchowo nic wspólnego z przywódcami, którzy współzakładali NATO.
Od początku wojny na Ukrainie Putin przedstawiał Przymierze Atlantyckie jako agresywny sojusz, z którym przez 40 lat musiał walczyć Związek Sowiecki, a teraz tę walkę musi kontynuować Rosja. W zasadzie nic dziwnego; opinię Putina o rozpadzie ZSSR jako największej katastrofie geopolitycznej XX wieku wszyscy znają. Ale warto przypomnieć inne jego złote myśli. Na przykład, że „kto chce powrotu komunizmu – nie ma rozumu, ale kto go nie żałuje – nie ma serca”. No i tę o jednej z największych zdobyczy ZSSR – konstrukcji „narodu sowieckiego”, formie zgodnego współżycia ludów, w której miejsce trzeba by dziś znaleźć jakąś nową, „coś podobnego”. Albo o tym, że lud rosyjski zawsze zachował wiarę, bo wiara w komunizm w sumie była „czymś podobnym do chrześcijaństwa”.
Putin nie zaskakuje, ale zaskakuje brak realnej odpowiedzi Zachodu na tę kuriozalną ideologię. Zachód nie przypomina narzucenia państwom Europy Środkowej kolaboracyjnych rządów, najazdów na Węgry i Czechosłowację, wspierania ultrakomunistycznego terroryzmu przez KGB. Nie mówi nie tylko z dumą, ale w ogóle, że walka z komunizmem była moralnym obowiązkiem wobec wolności narodów i powszechnego pokoju. Nie oburza się Zachód na znieważanie NATO jako na formę apologii ZSSR. Nie domaga się potępienia Związku Sowieckiego, nie mówi nawet, że Sowietom potępienie się należy. Nie mówi o tym, że walka z Sowietami była walką z reżimem, który zniewolił Rosjan, tak jak Trzecia Rzesza zniewoliła Niemców. Gdy Putin peroruje o „denazyfikacji” Ukrainy, Zachód ani zająknie się, że istotnym zagrożeniem dla pokoju jest oficjalna apologia ZSSR i brak desowietyzacji Rosji.
Dlaczego się tak dzieje? Unia Europejska nie broni historii i dziedzictwa Przymierza Atlantyckiego, bo jego założyciele – Schuman, Salazar, De Gasperi – byli (przy wszystkich zastrzeżeniach do chrześcijańskiej demokracji) wiernymi katolikami. Mogli walkę Piusa XI i Piusa XII z komunizmem wspierać z ociąganiem, jak De Gasperi, albo z entuzjazmem, jak Salazar. Dziś jednak na czele Zachodu stoi pokolenie rewolucji 1968 roku, które z tamtym pokoleniem duchowo nie ma nic wspólnego, które antypatriotyczną i antyrodzinną kontrkulturę uznało za własną, nawet na „centroprawicy”.
Dzisiejszej zachodniej Europy nie stać na spór ideowy z Rosją Putina ani nawet na pochwałę NATO jako struktury wspólnej obrony koniecznej, wręcz wymuszonej. Tym bardziej nie stać jej na przypominanie barbarzyństwa Związku Sowieckiego i na potępienie jego niedopuszczalnej z punktu widzenia „standardów demokratycznych” apologii. Bo przecież nazywanie Przymierza Atlantyckiego sojuszem agresywnym brzmi tak, jakby ktoś nazwał koalicję antyhitlerowską sojuszem wymierzonym w pokój albo wstydził się, że Wielka Brytania, Francja i Stany Zjednoczone prowadziły walkę z Niemcami Hitlera.
Czego więc Unia Europejska się wstydzi? Antykomunizmu? Chyba nie tylko, raczej po prostu – Zachodu? W końcu to Związek Sowiecki walczył z faszyzmem, kolonializmem, więc czegóż tu bronić, skoro dziś to klasa Unii Europejskiej może z dumą powtarzać: „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”.
Można dyskutować, na ile zmiany, które dokonują się w Stanach Zjednoczonych, okażą się geopolitycznie korzystne dla Europy, szczególnie dla naszego regionu, dla krajów Europy Środkowej. Ale jedno jest pewne: są argumentem, że zmiany społeczne są możliwe. Są dowodem, że możliwa jest demokratyczna reakcja na rozkład systemu liberalnego. Historia nie toczy się samoczynnie, a za nas nikt naszej Polski nie zmieni.