Epidemia nie pokazuje siły chińskiego reżimu, tylko jego słabość.
Chińskie władze twierdzą, że epidemia w Wuhanie wygasa. Liczba zarażeń ma spadać, a w dodatku nowi zakażeni to już wyłącznie przyjezdni. W mieście, które zasłynęło jako epicentrum katastrofy, powoli luzowane są nałożone na mieszkańców rygory. Sposób, w jaki Chiny poradziły sobie z epidemią, wzbudza zachwyt niektórych komentatorów. Ma dowodzić tego, że autokratyczne państwo w kryzysie radzi sobie lepiej od demokratycznego. Moim zdaniem sytuacja pokazuje raczej słabość chińskiego reżimu.
Przede wszystkim przez to, że Chiny nie są demokratyczne; o sytuacji związanej z epidemią wiemy tylko tyle, ile powie nam władza. Niejasna jest geneza choroby, a to, co akurat wiadomo – czyli historia Li Wenlianga, lekarza ukaranego za to, że ostrzegał przed nowym wirusem – nie jest, oględnie rzecz ujmując, przykładem sprawnego działania państwa. W dodatku nie jest pewne, jakie dokładnie środki bezpieczeństwa zastosowano wobec mieszkańców Wuhanu. Wiadomo, że były drakońskie, ale jak bardzo – tego komunistyczne władze na pewno nie powiedzą. Trzeba też nieco wstrzymać się z otwieraniem szampana z okazji ostatecznego triumfu Chin w walce z epidemią. Państwo Środka już w styczniu ogłaszało, że liczba zarażeń spada, a sytuacja jest opanowana. Miejmy nadzieję, że tym razem optymistyczne doniesienia są bliższe prawdy.
Nawet jeśli czas epidemii w Chinach rzeczywiście ma się ku końcowi, to jej skutki będą katastrofalne dla gospodarki tego kraju. Przestoje produkcyjne i zahamowanie handlu są bolesne już teraz. Chińskie towary z pewnością będą mniej atrakcyjne dla zagranicznych klientów. Można też przypuszczać, że wielu inwestorów będzie wolało przenieść się w inne rejony świata. To zjawisko ma zresztą miejsce od dobrych kilku lat (m.in. jeśli chodzi o fabryki ubrań i sprzętu elektronicznego), bo Chiny nie są już tak tanie jak kiedyś, a poza tym wielu producentów skarży się na kradzieże technologii. Teraz exodus może przyspieszyć. To zresztą jedne z łatwiejszych do przewidzenia konsekwencji, będzie ich z pewnością więcej. A kryzysy takie jak ten bywają zapalnikiem poważnych przemian politycznych. Czy tak zdarzy się tym razem?
Zaostrzająca się rywalizacja Chin ze Stanami Zjednoczonymi zachęca miłośników geopolityki do tworzenia scenariuszy przyszłego konfliktu o panowanie nad Pacyfikiem i dominację na świecie. W tych scenariuszach Państwo Środka jest zwykle siłą nie do zatrzymania. Rzeczywistość, jak to ma w zwyczaju, zagrała znawcom przyszłości na nosie – zdarzyło się coś, czego żaden z nich nie przewidział. Jak skończy się epidemia, też nie sposób przewidzieć. Tracą na niej wszyscy, nie tylko Chińczycy, a światowy kryzys sprzyja trudnym do opanowania konfliktom. Widać jednak, że jedyna siła, jaką w czasie kryzysu pokazał chiński smok, to ta, której użył wobec własnych obywateli. Nie musiałby tego robić, gdyby stał pewnie na łapach.
Dziennikarz działu „Polska”
Absolwent nauk politycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Zaczynał w radiu „Kampus”. Współpracował m.in. z dziennikiem „Polska”, „Tygodnikiem Solidarność”, „Gazetą Polską”, „Gazetą Polską Codziennie”, „Niedzielą”, portalem Fronda.pl. Publikował też w „Rzeczpospolitej” i „Magazynie Fantastycznym” oraz przeprowadzał wywiady dla portalu wideo „Gazety Polskiej”. Autor książki „Rzecznicy”. Jego obszar specjalizacji to sprawy społeczno-polityczne, bezpieczeństwo, nie stroni od tematyki zagranicznej.
Kontakt:
jakub.jalowiczor@gosc.pl
Więcej artykułów Jakuba Jałowiczora