Obietnica Jezusa się spełniła: Duch Prawdy, Pocieszyciel (Paraklet) zstąpił na uczniów. Zebrani w Wieczerniku usłyszeli jakby uderzenie gwałtownego wiatru, zobaczyli nad sobą języki jakby z ognia i, co chyba najbardziej zaskakujące, zaczęli mówić językami, których wcześniej nie znali. To nie był bełkot pijanych – jak drwili niektórzy. Przybyli z różnych zakątków ówczesnego świata „pobożni Żydzi” rozpoznawali w tych dziwnych słowach swoje ojczyste języki. A za chwilę Piotr, którego, znając Ewangelie, raczej nie podejrzewalibyśmy o jakąś wielką elokwencję, zacznie przemawiać do zgromadzonych, przekonując, że właśnie spełniają się słowa proroków. I że ten Jezus, którego Żydzi ukrzyżowali, został przez Boga ustanowiony Panem i Mesjaszem.
Warto zwrócić na to uwagę: przyjście Ducha Świętego związane było nie tylko z czymś, czego można doświadczyć za pomocą zmysłów – uderzenie wiatru, języki ognia – ale z jakąś wewnętrzną przemianą tych, na których zstąpił – posiedli umiejętności, których wcześniej nie mieli. Nie w tym, co widzieli i słyszeli, ale na sobie samych doświadczyli Jego mocy. To o tyle ważne, że kiedy pytamy o działanie Ducha Świętego dziś, niekoniecznie powinniśmy szukać czegoś, co spektakularne. Raczej może On działać, przemieniając człowieka; dając mu umiejętności, zdolności, których wcześniej nie miał. I pomysły, na które sam by nie wpadł.
Ta przytoczona w liturgii scena przypomina nam, że nie my jesteśmy tymi, którzy mogą przyciągnąć ludzi do Chrystusa, ale Duch Święty. Bez Jego „tchnienia wśród stworzenia jeno cierń i nędze”; to On „nagina, co harde”, „rozgrzewa serca twarde” i „prowadzi zabłąkane” – jak śpiewamy w sekwencji do Ducha Świętego. My, nasze działania bez Jego wsparcia to jak rzucanie grochem o ścianę: nie pozostanie po nich w sercu bliźniego żaden ślad. Gdy On zaczyna działać, nasza nawet najmniejsza, najlichsza aktywność może przynieść głęboką przemianę. I niemożliwe staje się możliwe.