Ksiądz Grzegorz Strzelczyk oprowadza Marcina Jakimowicza po niebie, czyśćcu i piekle
Marcin Jakimowicz: Wiesz, dlaczego się spotykamy?
Ks. Grzegorz Strzelczyk: – ???
Bo podobno Ty wiesz, jak TAM jest!
– Nie, chyba nie bardzo.
To dziękuję za rozmowę. A poważnie: dlaczego o niebie – najważniejszej rzeczywistości chrześcijaństwa – wiemy tak mało? Czemu Pan Bóg nie puścił pary z ust? „Oko nie widziało, ucho nie słyszało” i koniec dyskusji.
– To nie jest koniec dyskusji! Jedno jest pewne: nikt nie widział jeszcze takich rzeczy, jakie są tam przygotowane. Czyli to, co zobaczymy w niebie, przerasta wszystko, cokolwiek widzieliśmy i jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.
Czyli nie warto sobie uruchamiać wyobraźni?
– Warto. Ale z zastrzeżeniem, że to, co sobie wyobrazimy, będziemy uznawać za cień tego, co znajdziemy po drugiej stronie.
Miewamy chwile, gdy w czasie modlitwy czujemy się zanurzeni „jedną nogą w niebie”. Czy one mówią nam coś o rzeczywistości, która nas czeka?
– Jasne! Bóg, którego obecności doświadczamy, jest tym samym Bogiem, którego spotkamy po śmierci. Tyle że nasze doświadczenie będzie intensywniejsze i pozbawione tych wszystkich bzdur, które nas nieustannie rozpraszają. Podejrzewam, że w niebie nie dzwonią telefony. A w związku z tym nie będzie takich sytuacji, że skupiasz się na modlitwie, adorujesz, wyciszasz się, a tu nagle ciszę rozdziera dzwonek. Masakra!
Mój ośmioletni syn jest zaniepokojony, odkąd usłyszał w kościele, że w niebie będziemy musieli się cały czas modlić…
– Będziemy się modlić. Ale nie w sensie odklepywania paciorka, jak to sobie wielu wyobraża. Nie! Najważniejsza będzie obecność. To tak jak z dzieciakiem, który ma przyjaciela i uwielbia z nim przebywać – nie trwa przed nim w niemym zachwycie. Mamy tatę, z którym chcemy przebywać. I niebo polega właśnie na takim przebywaniu. A przebywanie z Bogiem jest modlitwą czy nie?
Jest.
– W związku z tym będziemy przez cały czas się modlić. Ale nie klęcząc przez wieczność na grochu ani na marmurze...
I dlatego uciekamy w amerykańskie obrazki, w których w białych kieckach śpiewamy w chórze gospel „Hallelujah”…
– Myślę, że nie będzie to konieczne (śmiech). Najważniejsze jest „przebywanie z”. Metafora mieszkania, którą podsunął Jezus, to podpowiedź: możemy wreszcie spędzić sporo czasu z Tym, kogo kochamy. A mamy do dyspozycji całą wieczność. Dojdziemy do momentu, gdy miłość jest ewidentna. Bywają takie momenty, w których to się czuje całym sobą, nie tylko emocjami. Niebo jest taką właśnie chwilą, która nigdy się nie kończy. Nie kończy się kacem, że było miło, ale się skończyło.
Są katolicy, których przeraża słowo wieczność…
– Przeraża nas bezruch. Jesteśmy pokoleniem, które żyje w kulcie zmian. Wymieniamy wszystko na nowszy model. Sytuacja, w której zmiany nie ma, jest dla nas stagnacją i pojmujemy ją negatywnie. Trudno nam zaakceptować pojęcie wieczności statycznej. Ale jeśli się cofniemy parę kultur wstecz, to odkryjemy, że ideałem była właśnie stabilność.
Wyobrażając sobie niebo, widzimy ocean bieli. Biel i biel. Nuda. Aż się chce wyjść z kina. W niebie będą w ogóle inne kolory?
– Jasne! My myślimy o wieczności w kategoriach bezcielesnych. W związku z tym robi nam się taki kisiel duchowy. Wyobrażamy sobie duszę jako amebalną kisielowatą rzeczywistość. I widzimy siebie samych w niebie: półprzezroczyste disneyowskie duszki pomykają w niekończącej się bieli. Jedyne zróżnicowanie to różne odcienie białego. Brr… Koszmar. Ignorujemy drobny fakt – fundamentalny dla chrześcijaństwa: zmartwychwstanie ciała. Punktem dojścia nie jest amebalny stan niby-ducha, ale zmartwychwstanie ciał, które dokona się w kontekście przemiany całego wszechświata. Po drugiej stronie jest materia! Inna niż ta, którą mamy teraz. Ciała również będą ciut inne niż teraz. Ale istnieje ciągłość między tym światem a tamtym. Tyle że Pan Bóg przeniesie go do wersji 2.0. Podciągniętej, ulepszonej.