Na wysypisku śmieci na Filipinach idzie biała postać Brata Rogera. Założyciel Wspólnoty z Taizé trzyma za ręce umorusane i bose dzieci. Na Smokey Mountain, na zgliszcza cierpienia i nędzy, bracia z Taizé przynieśli nadzieję: Bóg może tylko kochać. Powtarzają to na całym świecie
Zdjęcie zrobione w trakcie spotkania, które bracia z Taizé zorganizowali w Manili w 1991 r., za każdym razem wyciska łzy. Wpatruję się w nie, kiedy czekamy na brata Davida w La Moradzie, tzw. przedsionku domu braci. Można tu poczytać prasę, poprosić o spotkanie z którymś z braci. Kręcą się tu uśmiechnięci, w granatowych sweterkach, błękitnych kołnierzykach, w brązowych sandałach. Zawsze gotowi, by słuchać. W kościele po modlitwie, w La Moradzie, w specjalnych pokoikach. Kim są ci bracia, którzy od pół wieku pokonują tysiące kilometrów wzdłuż i wszerz globu tylko po to, by w ludzkie serca wlać światło i nadzieję?
Pierwszy krok
Jest 12.20. Na wzgórzu w Taizé biją dzwony. Tak trzy razy w ciągu dnia wzywają na modlitwę. Brat Alois, przeor ekumenicznej Wspólnoty, wstaje od stołu w pokoju nieżyjącego Brata Rogera. Okrągły stół i krzesła stoją przy oknie wychodzącym na wzgórza Burgundii, łóżko przykryte, tak jak pościelił je ostatni raz założyciel Wspólnoty. Na kominku zdjęcia mamy i siostry Brata Rogera, z Janem Pawłem II i braci w czasie audiencji w Watykanie. Spotykali się z papieżem co roku. Na tle białych habitów dziewczynka w czerwonych rajstopkach. Sierota z Kalkuty, którą Brat Roger wziął na wychowanie. Na zdjęciu obok uśmiecha się jej pyzata buzia. W pokoju został drewniany koń na biegunach. Bawiła się nim razem z Noem, synem Portugalczyków, który wychowywał się w Taizé . Na stoliku leży brewiarz Jana XXIII z wpisem Matki Teresy z Kalkuty, która odwiedziła Taizé. Jest też jeden z miliona egzemplarzy Pisma Świętego, który bracia darowali Chińczykom. Na ścianie las karteczek z notatkami Brata Rogera jak ta: „Jezus, moja nadzieja, miłość, moje życie”. W rogu Brat Roger stawiał ikonę z Matką Bożą. Pomieszczenie, w którym żył były przeor z Taizé, zaskakuje prostotą. Jest tu jakieś nieoczekiwane piękno, ciepło. Brat Alois mieszka obok. Chcemy jeszcze namówić go na kilka zdjęć. Ale szczupły Niemiec, niebieskie, pełne dobra oczy, spogląda na zegarek: – Trzeba iść, modlitwa jest ważniejsza. Za chwilę bracia zaintonują „Alleluja”. Nie zdążymy pieszo. – Wsiadajcie do samochodu – proponuje Brat Alois. Siada za kierownicą. Przynagleni biciem dzwonów dystans z domu braci do Kościoła Pojednania pokonujemy w starym, 20-letnim peugeocie. – Brat Roger siedział zawsze na twoim miejscu – mówi mi Brat Alois – kiedy nie mógł już chodzić, podwoziliśmy go na modlitwę.
Brat wyskakuje z samochodu. Za chwilę pojawi się w kościele w białych płóciennych habitach. Usiądzie na drewnianym klęczniku. Śpiew, czytania, przecięte przejmującą 10-minutową ciszą. Modlitwa wyznacza rytm dnia braci i tysięcy młodych. Rzucają swoją pracę, przerywają rozmowy. Wszystko zastyga. Rano można przyjąć Komunię konsekrowaną na porannej katolickiej Mszy lub błogosławiony chleb, by nikt nie czuł się wykluczony. Aranżacja kościoła sprzyja medytacji – pomarańczowe rozciągnięte płótna jak żagle statku, świece, ikony, tabernakulum i unoszący się w powietrzu zapach bukszpanu. Nikt nie wie, czy obok siedzi katolik, czy protestant. – Modlitwa jest pierwszym krokiem, posyła nas do tych, którzy są wokół. Kiedy modlimy się razem, jakby automatycznie Ktoś nas prowadzi w jednym kierunku – tłumaczy br David. – Wersety Ewangelii powtarzane śpiewem wpisują się w serce.
Modlitwa ma być prosta, dostępna, by ci, którzy siedzą w kościele, czuli się w nim dobrze, by czuli się akceptowani. Wieczorem bracia rozchodzą się po kościele. Można podejść, wylać łzy. Słuchają. Wielu młodych mówi, że tu po raz pierwszy ktoś ich wysłuchał, nie ocenił.
Jedni drugich prowadzą
Ekumenizm paruje tu w powietrzu. Czuje się to, o czym mówi Jezus: „aby byli jedno”. Bez zbędnych dyskursów, negocjacji. – To jest szok, jesteś w grupie z anglikanami i nic o tym nie wiesz. Okazuje się, że twoja kumpela jest z prawosławia. – opowiada Friedemann Trutzenberg z Kolonii. Szczupły blondyn, uśmiech zwiastujący szczęście. – Doświadczam tu pojednanego Kościoła. Często zgodne życie w domu jest trudne. A tu? Można żyć pokojem – mówi.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się