Od pewnego czasu Putin nie mówi już, że to NATO stanowi dla Rosji zagrożenie, tylko Europa. Jeśli państwa Wschodniej Flanki nie wejdą do negocjacji pokojowych z własnym stanowiskiem, wkrótce to one zajmą miejsce Europy w narracji Moskwy.
04.12.2025 18:29 GOSC.PL
Prowadzone na Kremlu rozmowy wysłanników prezydenta Trumpa z Władimirem Putinem i jego doradcami nie przyniosły przełomu ws. negocjowanego porozumienia pokojowego między Rosją a Ukrainą. Dla nikogo, kto obserwuje ten przeciągający się serial nie jest to zresztą zaskoczeniem. Rosja chce zakończenia walk, ale wyłącznie na narzuconych przez siebie warunkach, które pozwoliłyby Moskwie wyjść z tej konfrontacji w blasku tryumfu i przygotować się do dalszego rozszerzenia wpływów.
Po długim, pięciogodzinnym spotkaniu Steven Witkoff i Jared Kushner wrócili prosto do Waszyngtonu, odwołując bez podania przyczyny zaplanowane w Brukseli spotkanie z Wołodymyrem Zełeńskim. Rosjanie zresztą nie przepuścili okazji, by publicznie podkreślić, że to strona rosyjska zdecydowała o zmianie planów amerykańskich negocjatorów, którzy niczym przywołani do porządku chłopcy posłusznie wrócili po moskiewskich lekcjach prosto do domu.
Z drugiej strony co mieliby powiedzieć prezydentowi Ukrainy? Że żadnego pokoju szanującego godność Ukraińców nie będzie, bo tak powiedział prezydent Rosji i kropka? I to pomimo tego, że Witkoff tak bardzo się starał, by warunki negocjowanego pokoju były dla Moskwy korzystne, o czym szeroko donosiły w ostatnich dniach amerykańskie media?
Rosja gra ponad stan, ale...
Czy, używając ulubionej metafory Donalda Trumpa, Rosja rzeczywiście ma tak dobre karty? A może zwyczajnie, jak na szulera przystało, blefuje bez mrugnięcia okiem? W próbie zrozumienia tego, w co gra Władimir Putin pomocne mogą być jego dwie publiczne wypowiedzi z ostatnich dni.
Pierwsza padła bezpośrednio przed rozpoczęciem moskiewskich rozmów z Witkoffem i Kushnerem.
- Nie planujemy wojny z Europą, mówiłem to już setki razy. Ale jeśli Europa nagle zechce z nami walczyć i to zrobi, jesteśmy gotowi już teraz. Nie ma co do tego wątpliwości – stwierdził prezydent Rosji w rozmowie z dziennikarzem.
Działalność rosyjskich sabotażystów już dziś mocno daje się we znaki szczególnie w państwach Wschodniej Flanki NATO. Ale czy rzeczywiście Kreml byłby dziś gotów wejść w otwartą, pełnowymiarową wojnę z Europą? Zdaniem większości ekspertów, dopóki rosyjskie wojska walczą na Ukrainie, otwarcie drugiego frontu przekracza możliwości Moskwy. Ale ci sami analitycy jednocześnie podkreślają, że sytuacja może zmienić w bardzo krótkim czasie, a Rosja do takiej wojny się przygotowuje – w przeciwieństwie do wiszących na amerykańskich obietnicach bezpieczeństwa państwach europejskich.
Uwagę zwraca też fakt, że od pewnego czasu Rosjanie jako swojego oponenta nie przedstawiają już NATO, a Europę, świadomie rozdzielając w ten sposób europejskich sygnatariuszy Paktu Północnoatlantyckiego od tych zza oceanu, przede wszystkim od Amerykanów. Dzieje się tak zasadniczo od wygranych przez Donalda Trumpa wyborów prezydenckich. Kreml doskonale wykorzystuje skłonność obecnego amerykańskiego prezydenta do bezpośredniego i transakcyjnego zawierania umów, bez oglądania się na szerszy kontekst globalnego bezpieczeństwa. Napięte relacje przywódców czołowych europejskich państw z Trumpem i naturalnie spychająca Europę na dalszy plan rywalizacja Stanów Zjednoczonych z Chinami tworzą zresztą żyzny grunt dla zasiewanego przez Rosjan ziarna podziału. Jeśli Moskwie uda się skutecznie rozbić i tak osłabione już więzi transatlantyckie, wtedy ryzyko otwartej wojny będzie już bardzo duże. Divide et impera. Dziel i rządź. Jeśli nie całym światem, to przynajmniej kawałkiem, który wydaje się być w twoim zasięgu.
Różne interesy państw europejskich są szansą dla Rosji
Ale czy rzeczywiście Rosja jest dziś jeszcze mocarstwem zdolnym do narzucenia swojej woli Europie? Znowu, odpowiedź na to pytanie zależy od wielu zmiennych. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że „druga najpotężniejsza armia świata” przez blisko cztery lata nie potrafi wygrać wojny z dysponującą znacznie mniejszym potencjałem Ukrainą, może się nam wydawać, że Europa jest bezpieczna. Niektórych może też uspokajać porównanie potencjału rosyjskiego z największymi dziś mocarstwami światowymi – Stanami Zjednoczonymi i Chinami, ale także Indiami. Na ich tle Rosja przypomina raczej imperium skarlałe, schorowane, słabnące w oczach. Tyle tylko, że to nie tym mocarstwom Kreml rzuca rękawicę. Rywalem jest Europa. A i tutaj używanie zbiorowej tożsamości jest poważnym uproszczeniem, a nawet błędem. Kreml nie jest bowiem zainteresowany Portugalią czy Rzymem, a Rygą, Tallinem, Wilnem, Warszawą, Bukaresztem i Helsinkami. Wyobrażenie jednolitego, twardego, europejskiego stanowiska wobec rosyjskich zakusów neoimperialnych to iluzja. I to iluzja szkodliwa, bo dająca fałszywe poczucie bezpieczeństwa.
Spotkanie Witkoffa i Kushnera z Putinem i jego doradcami.
PAP/EPA/ALEXANDER KAZAKOV / SPUTNIK / KREMLIN POOL
W tej iluzji Rosja może upatrywać swojej szansy. Grając długofalową strategią rozbijania jedności i zagarniając kawałek po kawałku kolejne kawałki tortu wpływów. I fakt, że po dawnej potędze mocarstwowej zostało dziś w Moskwie głównie wspomnienie, nie jest wcale okolicznością działającą na naszą korzyść. To dodaje rosyjskim przywódcom determinacji. Na Kremlu bowiem doskonale rozumieją, że Rosja gra dziś o swoją przyszłość w wykuwającym się nowym porządku świata. Z tego właśnie powodu Putin mówi dziś z dużą pewnością siebie w wywiadzie dla „India Today”, że Rosja tak czy siak zdobędzie Donbas. Jeśli nie w negocjacjach, to militarnym podbojem. I właśnie dlatego celuje powyżej swoich nominalnych możliwości: do stracenia ma niewiele, do wygrania miejsce przynajmniej regionalnego mocarstwa. Jeśli to się powiedzie, kto wie, jakie nowe szanse przyniesie przyszłość? I, chociaż przykro to pisać, Ukraina z perspektywy Kremla nie ma znaczenia innego, niż przesiadkowy przystanek w drodze do zupełnie innego celu.
Polska oddaje mecz walkowerem
Gdzie w tym globalnym meczu jest dziś Polska? Siedzi cichutko na ławce rezerwowych, jakby nie mając świadomości, że od tego czy wejdziemy na boisko i jak dobrze na nim zagramy zależy nasza dalsza kariera. Zamiast uprzykrzać się trenerowi, by wpuścił nas do gry, obserwujemy mecz z boku, taplając się w samozadowoleniu, że przecież jesteśmy częśćią dumnej, europejskiej drużyny. Co prawda nie gramy, tylko siedzimy, a w zespole jest kilku graczy, którzy – choć w tych samych koszulkach – rywalizują z nami o miejsce na boisku, ale co z tego? Wystarczy nam to upajanie się chwilą. Lubimy myśleć o sobie jak o regionalnym mocarstwie, 20. gospodarce świata, której nikt nie ogra. Nie pilnujemy jednak tego, by wspólne stanowisko europejskie uwzględniało przede wszystkim interesy tej części kontynentu, która ma najbliżej do Kaliningradu i Moskwy.
Tyle tylko, że chwila, jak to chwila, jest ulotna i w mgnieniu oka wszystko może się zmienić jak w kalejdoskopie. Tym być może również różnimy się od Rosjan: oni, mając słabe karty, podejmują grę o więcej niż na pierwszy rzut oka mogą uzyskać. I kolejne tury strategicznej gry z Amerykanami pokazują, że pomimo ogromnej różnicy potencjałów, to Rosja jest dziś bliżej korzystnego rozstrzygnięcia tej proxy war. My natomiast zamiast aktywnie uczestniczyć w procesie poszukiwania zakończenia tej wojny, siedzimy gdzieś z boku, zdając się na łaskę Waszyngtonu, Berlina, Londynu i Paryża, naiwnie wierząc, że kanclerz Merz zapomni o pokusie łatwego rozwiązania niemieckiego kryzysu energetycznego tanim, rosyjskim gazem, w imię troski o bezpieczeństwo Polaków, Łotyszy czy Estończyków. Problem w tym, że zarówno Starmer, jak i Merz czy Macron reprezentują przy stole w pierwszej kolejności własne interesy, przez ich pryzmat definiując te wspólne, europejskie.
Fakt, że pozycja Polski jest słabsza niż Wielkiej Brytanii, Francji czy Niemiec nie powinien nas zwalniać z aktywnej walki o własny punkt widzenia w tzw. negocjacjach pokojowych. Bo i nasze interesy nie we wszystkim są tożsame z interesami Londynu, Paryża czy Berlina. W relacjach z Rosją znacznie nam bliżej do perspektywy Bałtów, Finów, Szwedów czy Rumunów. Dlaczego więc, nie mogąc dopchać się do stołu w Genewie, nie próbujemy zorganizować w Warszawie rozmów z tymi, którzy tak, jak my czują mroźny oddech Rosji na swoich granicach, by wypracować wspólne stanowisko Wschodniej Flanki? Trudno znaleźć sensowną odpowiedź na to pytanie.
Przeczytaj też:
Wojciech Teister
Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.