W tym roku po raz pierwszy będziemy wybierać senatorów w jednomandatowych okręgach wyborczych. To rewolucja czy kosmetyczna zmiana?
Postulat jednomandatowych okręgów wyborczych pojawiał się w dyskusji na temat ordynacji od kilkunastu lat. Jedni widzieli w nich remedium na całe zło w polityce, drudzy szansę jedynie dla wszelkiej maści bogaczy zamieszanych w przekręty, populistów i celebrytów. Liczne ugrupowania, głównie prawicowe, miały JOW-y wypisane na sztandarach, ale nikt nie odważył się, by wypróbować je w boju. No i wreszcie się udało: parlament przyjął nowy kodeks wyborczy, w myśl którego senatorów będziemy wybierać wedle tej właśnie, większościowej metody. Na razie tylko senatorów.
Jeden wyborca = jeden głos
Do tej pory senatorów wybieraliśmy w okręgach wielomandatowych, choć także według ordynacji większościowej. Było ich 40 – przykładowo jednym okręgiem była cała Warszawa (zdecydowana większość okręgów pokrywała się z tymi do sejmu), w której wybierano czterech senatorów. Każdy wyborca miał cztery głosy i mógł je oddać na maksymalnie czterech kandydatów – na każdego po jednym. Nie musieli to być koniecznie kandydaci jednego komitetu wyborczego: jeśli wyborca miał takie widzimisię, mógł zagłosować jednocześnie na kandydatów PO, PiS, PSL i SLD.
Senatorami zostawało czterech kandydatów z największą liczbą głosów. W tym roku okręgów będzie 100. Warszawiacy nadal wybierają czterech senatorów. Ale uwaga: miasto stołeczne podzielone zostało na cztery okręgi. W każdym z nich wybiera się po jednym senatorze – i każdy wyborca ma tylko jeden głos. W praktyce oznacza to m.in., że już nie można dzielić swoich głosów między kandydatów różnych komitetów. Zwycięzca bierze wszystko, tzn. jedno miejsce w izbie wyższej parlamentu. Przykładowo na warszawskiej Pradze (okręg 42) kandydują: popierany przez SLD i PO były marszałek sejmu Marek Borowski, weteran senatu i opozycji demokratycznej Zbigniew Romaszewski (PiS) oraz ekonomista Krzysztof Rybiński (Obywatele do Senatu). Ten ostatni, gospodarczy liberał, może przejąć wiele głosów zwolenników PO, którym ani z lewicą, ani z PiS nie jest po drodze. Jednak nawet jeśli zajmie drugą pozycję w stawce, to i tak nie wejdzie do senatu. Gdyby wybory odbywały się według poprzednich reguł i Warszawa byłaby jednym okręgiem, mógłby zostać parlamentarzystą, nawet zajmując czwarte miejsce.
Prawdziwa rewolucja
Nasi posłowie wybrali najprostszy z możliwych wariant systemu większościowego, czyli przeprowadzenie jednej tury i wręczenie lauru temu, który uzyska zwykłą większość głosów. Takie rozwiązanie funkcjonuje m.in. w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych od samego zarania tamtejszego parlamentaryzmu. To powoduje, że zarówno w jednym, jak i w drugim kraju system partyjny wygląda zupełnie inaczej niż w państwach, w których funkcjonuje głosowanie na listy. To jeden z argumentów zwolenników JOW-ów: największe znaczenie uzyskują zazwyczaj dwie partie lub dwa bloki partii, inne ugrupowania liczą się w nikłym stopniu. Z reguły jedno stronnictwo otrzymuje ponad połowę mandatów i nie musi wchodzić w koalicje. Może samodzielnie realizować swój program. Przykładowo obecny koalicyjny rząd Wielkiej Brytanii, w skład którego wchodzą konserwatyści i liberałowie, to pierwszy gabinet koalicyjny od czasów II wojny światowej. W Polsce mogłoby to oznaczać koniec zmory, jaką są notoryczne przepychanki wewnątrzrządowe. Głównym argumentem przeciwników tego systemu jest jego niereprezentatywność. Szczególnie groźne w tym kontekście jest takie manipulowanie granicami i wielkościami poszczególnych okręgów, by w możliwie jak największej ich liczbie uzyskać większość dla swoich kandydatów. W efekcie dochodzi do absurdów, jak np. sytuacja z roku 1983, kiedy to w wyborach do brytyjskiej izby gmin drugie miejsce zajęła Partia Pracy, otrzymując 27,6 proc. głosów, a trzecie sojusz partii socjaldemokratycznej i liberalnej (25,4 proc.). Jednak głosy w poszczególnych okręgach rozłożyły się tak niekorzystnie dla tej drugiej partii, że uzyskała zaledwie 23 mandaty, a Partia Pracy aż 209 na 650 miejsc w parlamencie.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się