Kryzys, w jaki wpadła Koalicja Obywatelska i sam Donald Tusk to skutek wieloletniej i świadomej strategii partii i jej szefa. Jej przejawami są: brak silnych liderów, wieloletnia narracja o wojnie totalnej, która odbiera rządowi wiarygodność przy realizacji popieranych przez społeczeństwo pomysłów poprzedników i elektorat, który bardziej niż wizji państwa oczekuje rewanżyzmu za wszelką cenę. Wyjść z tej ślepej uliczki nie będzie łatwo.
31.07.2025 18:04 GOSC.PL
Gdy jesienią 2023 roku Donald Tusk powrócił do gmachu KPRM przy Alejach Ujazdowskich, dla wielu wyborców zmęczonych lub zniesmaczonych ostatnimi latami rządów Zjednoczonej Prawicy był to powrót króla i to na białym koniu. Cóż z tego, że w samym głosowaniu największe poparcie zdobyło Prawo i Sprawiedliwość. Już na etapie kampanii wyborczej cztery główne ugrupowania ówczesnej opozycji: KO, Lewica i trwające w związku partnerskim (póki ich sondaże nie rozłączyły) PSL z Polską 2050 jasno deklarowały, że nadrzędnym celem tych wyborów jest odebranie władzy partii Jarosława Kaczyńskiego. Każde z tych ugrupowań miało rzecz jasna własny program i obietnice wyborcze, ale wydawało się, że nikt, kto obserwuje politykę na bieżąco, nie traktuje ich serio. Ot, obiecanki dla tych paru milionów, którym wydaje się, że ktoś ma zamiar obietnice wyborcze realizować. Bo w ostatecznej bitwie z PiS-em, jaką miały być tamte wybory, każdy głos się liczył, a sejmowa większość „antykaczystowskiej” koalicji miała być bramką, za którą rozpoczyna się autostrada do ostatecznego rozpadu politycznego projektu Kaczyńskiego.
Po sformowaniu rządu rozpoczęły się burzliwe rozliczenia, ale do pełni szczęścia potrzebne było jeszcze odbicie Pałacu Prezydenckiego. Biorąc pod uwagę panujące na przełomie 2023 i 2024 r. antypisowskie nastroje, kontrolę lub przychylność przeważającej części mainstreamowych mediów i wystawienie w wyścigu prezydenckim rozpoznawalnego Rafała Trzaskowskiego przeciwko mało znanemu wówczas Karolowi Nawrockiemu, to miała być czysta formalność. I zapewne byłaby, gdyby nie elementarne błędy sztabu Trzaskowskiego i silne obciążenie kandydata KO dokonaniami koalicyjnego rządu. A raczej brakiem istotnych dokonań.
"Wina Tuska" - premier stał się twarzą porażki Trzaskowskiego
Wybory przegrano, koalicja znalazła się pod ścianą (co pokazują wszystkie sondaże), a próby ucieczki do przodu w postaci rekonstrukcji wydają się nie przynosić oczekiwanych przez premiera rezultatów. A to właśnie premier, Donald Tusk, stał się twarzą porażki Rafała Trzaskowskiego.
Nic więc dziwnego, że szef rządu stara się robić wszystko, by zapobiec katastrofie. Nie katastrofie koalicji 15 października (lub jak kto woli – 13 grudnia), a katastrofie osobistej. Oto bowiem ten sam Donald Tusk, który jeszcze półtora roku temu przejeżdżał w czasie „Marszu Miliona Serc” przez Warszawę witany wiwatami zachwyconego tłumu, dziś jest synonimem klęski tego rządu, a wkrótce może stać się wręcz przyczyną powrotu Prawa i Sprawiedliwości do władzy (co z punktu widzenia lidera Platformy Obywatelskiej byłoby najgorszym możliwym zwieńczeniem politycznej kariery). Oczywiście, przez niemal cztery dekady na politycznych salonach Tusk miewał momenty lepsze i gorsze. Faktem jest jednak, że w ostatnim dwudziestoleciu to on – razem z Jarosławem Kaczyńskim – zdominował polską scenę polityczną, stając się na niej punktem odniesienia. Tusk doskonale radził sobie w trudnych dla siebie chwilach, jak choćby w czasie kryzysu poparcia pod koniec swojej drugiej kadencji na stanowisku premiera, gdy porażkę przekuł w wizerunkowy sukces, zamieniając gabinet warszawski na biuro w Brukseli. Teraz sytuacja wydaje się jednak znacznie poważniejsza, a chmury zbierające się nad głową szefa PO czarne jak smoła i ciężkie, jak propaganda w Telewizji Polskiej („w” i „przed” likwidacją).
Przegrana Rafała Trzaskowskiego zerwała zasłonę zadrukowaną wzorem w osiem gwiazdek, w którą przez ostatnie kilkanaście miesięcy otulony był koalicyjny rząd. A po jej zerwaniu - i to w brutalny sposób - wyborcy zobaczyli w całej okazałości to, o czym od dłuższego już czasu mówiono: ten monstrualnych rozmiarów, liczący ponad 100 osób rządowy organizm nie ma żadnej spójnej wizji rozwoju Polski, a jedyne, co spaja ministrów od PSL po Nową Lewicę, jest wspólny wróg z twarzą prezesa Kaczyńskiego. Polacy tymczasem, co pokazała prezydencka kampania i wyborczy wynik, oczekują czegoś więcej niż rozliczeń. Poza twardym elektoratem koalicji, wyborcy oczekują raczej uporania się z rosnącymi cenami energii czy problemem mieszkaniowym. A premier serwujący przez pół kadencji narrację, że Polska radykalnie odmieni się, gdy tylko koalicja będzie miała swojego prezydenta i publicznie odliczający dni pozostałe do końca kadencji Andrzeja Dudy, nagle stracił grunt pod nogami. Bo konsekwencją tej opowieści jest to, że przegrana Trzaskowskiego oznacza, że rząd w wymiarze sprawczości pozostanie inwalidą. Po co więc Polsce taki rząd? Biały koń, na którym Donald Tusk powrócił do krajowej polityki, zawiódł premiera w ślepą uliczkę.
Trudna sytuacja koalicji to bezpośrednia konsekwencja świadomej strategii przyjętej przez premiera
Rzecz jednak w tym, że rumak wiozący szefa rządu w pułapkę nie obrał kierunku samodzielnie. Premier sam trzymał lejce i w pełni świadomie nim sterował. Plan był właściwie prosty: na fali antypisowskich nastrojów wzmacniać polaryzację, a po odbiciu Pałacu Prezydenckiego przystąpić do ostatecznej rozprawy z odwiecznym wrogiem. Podobnie jak w 2015 r. wydawało się przez długi czas, że Trzaskowski tych wyborów przegrać nie może. A jednak polaryzacyjny przekaz okazał się zbyt mocny, premier i jego świta nie wyczuli społecznych nastrojów, nie wychylając zbyt często głowy z bańki swoich najtwardszych zwolenników. Zagrano va banque, wszystko postawiono na jedną kartę, ale porażka przyszła niejako na własne życzenie. W efekcie sondaże zaufania i poparcia dla premiera lecą w dół w zastraszającym tempie. Premier jednak sam wyhodował sobie potwora, który teraz próbuje go pożreć. Czym przez lata go karmił? Własnymi błędami.
Po pierwsze, Donald Tusk źle zdiagnozował społeczne oczekiwania: nie zauważył albo nie potrafił uwzględnić w praktyce rządzenia faktu, że antypisowskie nastroje 2023 r. nie wzięły się ze szczerej i bezinteresownej niechęci do Zjednoczonej Prawicy, a były efektem błędów, takich jak granicząca z absurdem dewastacja mediów publicznych, nieudana reforma podatkowa znana jako Polski Ład, rosnące problemy z dostępnością mieszkań. Dla przeważającej większości wyborców koalicji odsunięcie PiS od władzy i rozliczenia nadużyć miały być pierwszym i szybkim krokiem, za którym miały pójść następne, niezwiązane z partyjną wojną, a prorozwojowymi działaniami państwa. Tymczasem w optyce KO właśnie rozliczenia stanowiły najgłębszą istotą przejęcia władzy. Co więcej, nikt chyba na serio nie zadał sobie pytania, czy rząd powinien robić cokolwiek poza rozliczeniami. Widać to było już w treści bardzo prostej umowy koalicyjnej, która de facto nie opisywała żadnej spójnej wizji, pomysłów, które miałyby pomóc rozwiązać najbardziej palące problemy. Lodowaty wiatr, jaki zionie dziś z tej programowej pustki, mrozi serca nie tylko przeciętnego wyborcy, ale nawet wielu przychylnych Koalicji Obywatelskiej dziennikarzy. Tymczasem premier po przegranych wyborach prezydenckich zdaje się nadal nie rozumieć sytuacji, o czym świadczą ministerialne nominacje Waldemara Żurka i Marcina Kierwińskiego, którzy mają obsługiwać potrzeby najbardziej radykalnego elektoratu.
Po drugie – co wiąże się z pierwszym - główna partia rządząca cierpi dziś nie tylko na brak wizji, jaka ma być Polska, ale na skutek wieloletniego polaryzowania sceny politycznej i manichejskiego dzielenia świata na czyste zło w postaci PiS-u i krystaliczne dobro pod szyldem uśmiechniętej Polski. Donald Tusk nie tylko nie ma własnych pomysłów i projektów rozwoju kraju, ale nie może skorzystać z tych, które w ostatnich latach wykreował PiS. Bo jeśli przez lata krytykowało się wszystkie projekty infrastrukturalne - od przekopu Mierzei Wiślanej po projekt budowy Centralnej Portu Komunikacyjnego zawierający kompleksową przebudowę sieci kolei długodystansowej i projekt Kolei Dużych Prędkości spinający wreszcie cały kraj - bardzo trudno wziąć te pomysły na warsztat, kontynuować ich realizację i nie stracić przy tym wiarygodności. Rzecz w tym, że gdy po wyborach okazało się, że krytykowane przez wszystkie partie obecnie rządzącej koalicji CPK popiera zdecydowana większość Polek i Polaków, Tusk znalazł się w sytuacji bez wyjścia: nie mógł projektu zupełnie porzucić, ale po latach wyśmiewania „megalomanii” PiS-u nie mógł również przyznać poprzednikom racji i po prostu projekt kontynuować. W efekcie oddelegowany do likwidacji tego, co już udało się zrobić, nowy pełnomocnik rządu ds. CPK minister Maciej Lasek (wcześniej frontman projektów spod znaku „STOP CPK), stał się karykaturalnym zwolennikiem „urealnionej” wizji Centralnego Portu. Urealnionej, czyli w praktyce ograniczonej do minimum i wykastrowanej z komponentów najistotniejszych dla pobudzenia rozwojowego polskiej prowincji.
Projektów PiS-owskich zatem kontynuować Donald Tusk nie może z powodu narracji, którą przez lata sam prowadził, a wizje własne przedstawiane przez premiera w ostatnich kilkunastu miesiącach najczęściej były pełne patosu i kompletnie pozbawione konkretów, a ich żywotność rzadko przekraczała okres kilkunastu dni, jak choćby „wielka” wizja „doktryny piastowskiej”, którą premier ogłosił na trzy tygodnie przed I turą wyborów, a już po dwóch tygodniach nikt o niej nie pamiętał.
Trzecia słabość Platformy Tuska to absolutny brak liderów z jakimkolwiek autorytetem. Niekwestionowanym liderem partii jest Donald Tusk. A później długo, długo nic. W sytuacji, gdy medialnymi twarzami głównej partii rządzącej są osoby takie, jak Michał Szczerba, Dariusz Joński, Kinga Gajewska, Borys Budka, Barbara Nowacka czy mocno antypatyczni Roman Giertych, Bartłomiej Sienkiewicz i Marcin Kierwiński, nawet rekonstrukcja rządu, która ma odbudować wizerunek partii w chwili kryzysu jej lidera, wydaje się być zadaniem bardzo trudnym do realizacji. Ci, którzy na przestrzeni lat łapali falę wznoszącą i mieli szansę pociągnąć za sobą większe grupy wyborców, jak choćby Rafał Trzaskowski, Radosław Sikorski czy Tomasz Siemoniak, a w dawnych czasach Zyta Gilowska czy Jan Maria Rokita, byli przez Tuska konsekwentnie osłabiani lub wręcz wypychani z partii. Król miał być jeden i nikt nie mógł nawet pomyśleć o pozycji, która umożliwiłaby w przyszłości podjęcie próby jego detronizacji. W ten sposób partia stała się nie tyle demokratycznym ugrupowaniem politycznym, co osobistym projektem Donalda Tuska. Sam Rokita zresztą od pewnego czasu bardzo chętnie o tym procesie opowiada w swoich politycznych pogadankach w „Kanale Zero”. Jednak dziś, kiedy partii jak wody brakuje liderów gotowych pociągnąć za sobą nowy elektorat, struktura Platformy przypomina trochę puste w środku rusztowanie przysłonięte coraz bardziej przetartymi banerami wyborczymi. I ta wewnętrzna pustka również jest efektem osobistej polityki przewodniczącego. Partia próbuje się ratować wizerunkiem Sikorskiego, ale czy w dłuższej perspektywie to wystarczy?
Jest i powód czwarty: skrupulatnie radykalizowany przez długie lata najtwardszy elektorat. Dziś już tak twardy, że jego bezrefleksyjność zaskoczyła ostatnio samego Tuska. W czasie spotkania w Pabianicach musiał bowiem odpierać ataki wyborców oburzonych, że premier nie próbuje zatrzymać zaprzysiężenia Karola Nawrockiego na prezydenta, bo przecież wybory - w ich przekonaniu - zostały sfałszowane. Ta radykalizacja była konsekwentnie budowana przez długie lata przez samego premiera, a jej ostatnim dobitnym przykładem była podsycana narracja o rzekomo sfałszowanych przez opozycję wyborach i nieznajdujący oparcia w faktach postulat powtórnego przeliczenia wszystkich głosów. Twarzą tej narracji był oczywiście Roman Giertych, ale i premier dokładał subtelnie swoje, pytając na platformie „X” prezydenta Dudę, czy nie chciałby poznać prawdziwych wyników wyborów. Skrajną naiwnością wykazałby się więc każdy, kto twierdziłby, że bujanie państwem poprzez rozsiewanie narracji o fałszerstwie odbywało się bez wiedzy i zgody samego Donalda Tuska. Tyle tylko, że do zablokowania zaprzysiężenia Nawrockiego nie dali się namówić koalicjanci (o czym opowiedział na antenie Polsatu Szymon Hołownia, wywołując jednocześnie potężną aferę), a premier został w tej sytuacji zaatakowany przez swój własny, najtwardszy elektorat.
Donald Tusk gra o to, jak zostanie zapamiętany
Donald Tusk znajduje się więc dziś w bardzo trudnej sytuacji. Zarówno na poziomie partyjnym, jak i osobistym. Premier doskonale wie, że w razie porażki w kolejnych wyborach z dużym prawdopodobieństwem zostanie pociągnięty do odpowiedzialności prawnej za stosowanie prawa „tak, jak my je rozumiemy”. Sam to zresztą pośrednio przyznał w czasie spotkania w Pabianicach, wyjaśniając swoim słuchaczom, że to on poniesie osobistą odpowiedzialność w razie utraty władzy. Ma również świadomość, że obecna gra toczy się nie tylko o utrzymanie przy władzy Platformy, ale także o to, jak historia zapamięta jej szefa. Tusk, który przez większość swojej kariery politycznej albo wygrywał, albo robił skuteczne uniki w chwili zbliżających się porażek, jest dziś najdłużej urzędującym premierem w historii III RP i jedynym Polakiem, który zajmował stanowisko w ścisłym kierownictwie UE (jeśli nie liczyć przewodniczenia europarlamentowi przez Jerzego Buzka). Z całą pewnością nie chciałby w tej sytuacji, by jego polityczną karierę zakończyła druzgocąca klęska, którą wydają się wszystkie publikowane obecnie sondaże. Zrobi więc wiele, by do takiej sytuacji nie doszło.
Jednak pomimo przeprowadzonej rekonstrukcji rządu, jego sytuacja jest bardzo trudna: jego osobiste notowania nadal pikują, większość Polaków nie wierzy, że rekonstrukcja przyniesie pozytywne zmiany, a w dodatku niesforny Szymon Hołownia publicznie sugeruje, że namawiano go do faktycznego zamachu stanu poprzez niedopuszczenie do zaprzysiężenia legalnie wybranego prezydenta.
Na ile uda się premierowi wybrnąć z tej sytuacji, zobaczymy najpóźniej jesienią 2027 r. Donald Tusk jest bardzo zręcznym politykiem, ale czy będzie w stanie wydostać się z pułapki, którą sam starannie skonstruował?
Wojciech Teister
Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.