W systemie „demokracji (z zagranicy) nadzorowanej” pojawiła się spora szczelina.
Historia zawsze ma ciąg dalszy, nawet jeśli tego nie chcemy. Trzeba się cieszyć, że wybory prezydenckie, mimo prób podważenia ich wyniku, kończą się wraz z oficjalnym zamknięciem procesu wyborczego przez Sąd Najwyższy. Tym niemniej warto się zastanowić, do czego to wszystko zmierzało. Bo przypadków tu było niewiele.
Akcja antywyborcza nie zaczęła się wczoraj i pierwotnie wcale nie chodziło w niej o wybory prezydenckie, ale o zmianę rządu. Donald Tusk już prawie pięć lat temu ogłosił w książce „Wybór”, że wybory (!) parlamentarne „mogą być fałszowane [albo] ich w ogóle nie będzie”. Na jakiej podstawie stawiał takie zarzuty polskiej demokracji? Na podstawie pewności (bo jak oświadczył – „nie miał wątpliwości”), że przywódcy PiS byli „mentalnie gotowi zrobić wszystko, by utrzymać władzę”. Ów „dowód” pozyskany w trybie przenikliwości nie wymagał żadnych materialnych poświadczeń; dowodem było to, że Tusk wie, jaki jest PiS.
Dwa i pół roku temu Donald Tusk już wprost ogłosił światu, że w Polsce istnieje „zagrożenie fałszowania wyborów” i w związku z tym zarządził ich „obronę”, co powierzył (obecnemu ministrowi) Nitrasowi, wybitnemu specjaliście w dziedzinie awantur parlamentarnych i pozaparlamentarnych. „Mamy w naszych szeregach Sławomira Nitrasa – powiedział – i nie zawahamy się go użyć”.
Ostatecznie z „używania Nitrasa” zrezygnował. PO wybory wygrała, PiS władzę oddało i temat przygasł. Choć właściwie Tusk mógł i tak ogłosić, że wybory sfałszowano, PO i partie sprzymierzone uzyskały naprawdę ponad 275 mandatów w Sejmie, czyli społeczeństwo faktycznie odebrało prezydentowi prawo weta wobec ustawodawczych decyzji większości rządowej. Awantury jednak nie podjęto, PO władzę przejęła, politykę insynuacji chwilowo zawiesiła. Bo pomysł walki o władzę poprzez negację wyniku wyborów wcale nie zgasł, co zobaczyliśmy w tym roku. Do czego miał praktycznie prowadzić? Zakładać można trzy warianty.
Po pierwsze – „rumuński”. Unieważnienie wyborów z poparciem Unii Europejskiej. W Unii istnieje długa tradycja powtarzania głosowań, który nie wypadły, jak trzeba. Już trzydzieści lat temu Dania powtarzała referendum po odrzuceniu traktatu z Maastricht. Podobnie potem, przy traktacie lizbońskim – Irlandia. Krótko przed naszymi wyborami do Sejmu przewodniczący misji Parlamentu Europejskiego Esteban González Pons oświadczył w Warszawie, że Unia spróbuje „pomóc polskiemu społeczeństwu zmienić władze”. Tusk miał podstawy, by liczyć na Brukselę.
Po drugie – kolorowa rewolucja. Próba obalenia wybranego prezydenta poprzez uliczne awantury. Tu też Bruksela była potrzebna, ale kluczowe były media. W dzisiejszej demokracji medialnej, aby wykreować „wolę ludu”, wystarczy najpierw pokazać grupę jako tłum, a tłum – jako naród. Taki „naród”, krzyczący w każdym domu z ekranów telewizorów, to dużo więcej niż wymagająca żmudnego liczenia większość. Zimą 2005/2006 r. sam widziałem, jak Donald Tusk (wtedy też z poparciem Romana Giertycha) był gotów doprowadzić do konfrontacji ulicznej w walce z rządem Prawa i Sprawiedliwości.
Po trzecie wreszcie – metodyczne podważanie władzy Prezydenta [co nie wymaga dłuższych objaśnień. Wszyscy to widzieli i wobec prezydenta Kaczyńskiego, i wobec prezydenta Dudy].
Wszystko jednak popsuł Donald Trump. Waszyngton, zamiast wtórować Brukseli, zaczął krytykować łamanie demokracji w Rumunii czy w Niemczech. W systemie pojawiła się spora szczelina. Ale – jak napisałem na początku – historia zawsze ma ciąg dalszy, nawet jeśli tego nie chcemy. Lepiej więc ciągle uważać.