Niedokończona awantura

W systemie „demokracji (z zagranicy) nadzorowanej” pojawiła się spora szczelina.

Marek Jurek

|

10.07.2025 00:00 GN 28/2025 Otwarte

dodane 10.07.2025 00:00

Historia zawsze ma ciąg dalszy, nawet jeśli tego nie chcemy. Trzeba się cieszyć, że wybory prezydenckie, mimo prób podważenia ich wyniku, kończą się wraz z oficjalnym zamknięciem procesu wyborczego przez Sąd Najwyższy. Tym niemniej warto się zastanowić, do czego to wszystko zmierzało. Bo przypadków tu było niewiele.

Akcja antywyborcza nie zaczęła się wczoraj i pierwotnie wcale nie chodziło w niej o wybory prezydenckie, ale o zmianę rządu. Donald Tusk już prawie pięć lat temu ogłosił w książce „Wybór”, że wybory (!) parlamentarne „mogą być fałszowane [albo] ich w ogóle nie będzie”. Na jakiej podstawie stawiał takie zarzuty polskiej demokracji? Na podstawie pewności (bo jak oświadczył – „nie miał wątpliwości”), że przywódcy PiS byli „mentalnie gotowi zrobić wszystko, by utrzymać władzę”. Ów „dowód” pozyskany w trybie przenikliwości nie wymagał żadnych materialnych poświadczeń; dowodem było to, że Tusk wie, jaki jest PiS.

Dwa i pół roku temu Donald Tusk już wprost ogłosił światu, że w Polsce istnieje „zagrożenie fałszowania wyborów” i w związku z tym zarządził ich „obronę”, co powierzył (obecnemu ministrowi) Nitrasowi, wybitnemu specjaliście w dziedzinie awantur parlamentarnych i pozaparlamentarnych. „Mamy w naszych szeregach Sławomira Nitrasa – powiedział – i nie zawahamy się go użyć”.

Ostatecznie z „używania Nitrasa” zrezygnował. PO wybory wygrała, PiS władzę oddało i temat przygasł. Choć właściwie Tusk mógł i tak ogłosić, że wybory sfałszowano, PO i partie sprzymierzone uzyskały naprawdę ponad 275 mandatów w Sejmie, czyli społeczeństwo faktycznie odebrało prezydentowi prawo weta wobec ustawodawczych decyzji większości rządowej. Awantury jednak nie podjęto, PO władzę przejęła, politykę insynuacji chwilowo zawiesiła. Bo pomysł walki o władzę poprzez negację wyniku wyborów wcale nie zgasł, co zobaczyliśmy w tym roku. Do czego miał praktycznie prowadzić? Zakładać można trzy warianty.

Po pierwsze – „rumuński”. Unieważnienie wyborów z poparciem Unii Europejskiej. W Unii istnieje długa tradycja powtarzania głosowań, który nie wypadły, jak trzeba. Już trzydzieści lat temu Dania powtarzała referendum po odrzuceniu traktatu z Maastricht. Podobnie potem, przy traktacie lizbońskim – Irlandia. Krótko przed naszymi wyborami do Sejmu przewodniczący misji Parlamentu Europejskiego Esteban González Pons oświadczył w Warszawie, że Unia spróbuje „pomóc polskiemu społeczeństwu zmienić władze”. Tusk miał podstawy, by liczyć na Brukselę.

Po drugie – kolorowa rewolucja. Próba obalenia wybranego prezydenta poprzez uliczne awantury. Tu też Bruksela była potrzebna, ale kluczowe były media. W dzisiejszej demokracji medialnej, aby wykreować „wolę ludu”, wystarczy najpierw pokazać grupę jako tłum, a tłum – jako naród. Taki „naród”, krzyczący w każdym domu z ekranów telewizorów, to dużo więcej niż wymagająca żmudnego liczenia większość. Zimą 2005/2006 r. sam widziałem, jak Donald Tusk (wtedy też z poparciem Romana Giertycha) był gotów doprowadzić do konfrontacji ulicznej w walce z rządem Prawa i Sprawiedliwości.

Po trzecie wreszcie – metodyczne podważanie władzy Prezydenta [co nie wymaga dłuższych objaśnień. Wszyscy to widzieli i wobec prezydenta Kaczyńskiego, i wobec prezydenta Dudy].

Wszystko jednak popsuł Donald Trump. Waszyngton, zamiast wtórować Brukseli, zaczął krytykować łamanie demokracji w Rumunii czy w Niemczech. W systemie pojawiła się spora szczelina. Ale – jak napisałem na początku – historia zawsze ma ciąg dalszy, nawet jeśli tego nie chcemy. Lepiej więc ciągle uważać.

1 / 1
oceń artykuł Pobieranie..

Marek Jurek

Zapisane na później

Pobieranie listy