O świętym, który nie zdał łaciny, miał wyjątkowy kontakt z siostrą, i tłumach najbiedniejszych na jego pogrzebie rozmowa z panią Wandą Gawrońską, siostrzenicą Pier Giorgio Frassatiego.
Mały Gość: Urodziła się Pani dwa lata po śmierci swojego wujka Pier Giorgia, czy w rodzinie mieliście o nim jakieś szczególne wspomnienia?
Wanda Gawrońska: W domu stały fotografie, owszem, ale nie uważaliśmy go za świętego. Z dzieciństwa pamiętam, że za każdym razem gdy przyjeżdżał dziadek, czyli ojciec Pier Giorgia, musieliśmy chować fotografie.
Dlaczego?
Bo bardzo mocno przeżył śmierć swego jedynego syna. Po jego tak wczesnej, nagłej śmierci nigdy już nie popatrzył na jego fotografie ani nie wypowiadał jego imienia. Jeżeli mówił o nim, to określał go jako „ten, którego już z nami nie ma…”.
Kiedy rodzina zauważyła, że Pier Giorgio był wyjątkowy?
Gdy tylko rozeszła się informacja, że nie żyje, do domu zaczęli przychodzić jacyś ludzie, żeby go pożegnać. A pogrzeb to było takie wydarzenie w Turynie, takie tłumy przyszły, że tramwaj nie mógł przejechać. Rodzina była zdziwiona tym, co się dzieje, tyle nieznajomych ludzi, kim oni są? A biedni pytali, kto to są ci bogaci? Bo kiedy Pier Giorgio przychodził do nich, nikt nie mówił skąd jest, gdzie mieszka, do jakiej rodziny należy, a należał do rodziny wtedy bardzo ważnej w Turynie, tata był właścicielem gazety, ambasadorem, senatorem.
Czyli w domu był dzieckiem takim jak inne, nie urodził się z aureolą?
Pier Giorgio był zwyczajnym, normalnym dzieckiem, bratem, synem. Nikt uważał, że był jakiś inny. Co nie zmienia faktu, że był dzieckiem wybranym przez Pana Boga, żeby być tym, kim był. To nie zależało od wychowania.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
już od 14,90 zł
Rozmawiała Gabriela Szulik