Honor, przywództwo i przemoc

Opinia publiczna żyje ostatnio debatami, a dokładniej tym, kto żuje nikotynowe woreczki albo kto z kim pije piwo. To świetnie pokazuje, że w gruncie rzeczy niespecjalnie potrzebujemy słów, bo wielu wystarczają same gesty. Gdyby było inaczej, historie z używkami tak świetnie by się przecież nie niosły w mediach społecznościowych.

Uważam jednak, że mimo wszystko warto bronić kultury słowa i tego, że słowa wciąż mają znaczenie. Dlatego chciałbym się odnieść właśnie do słów. Wymiana zdań pomiędzy kandydatami na prezydenta na temat kibolskich ustawek, którą usłyszeliśmy podczas piątkowej debaty, jak również społeczne reakcje na nią, skłoniły mnie do trzech refleksji – o honorze, o przywództwie i o kulcie siły oraz przemocy.

Zacznijmy od honoru. Kandydat PiS próbował przekonywać, że w przeciwieństwie do Donalda Tuska, który również swego czasu przyznał się do udziału w kibolskich ustawkach, walczył honorowo, na gołe pieści, bez „sprzętu” (bo Tusk miał podobno korzystać z jakichś metalowych pałek). Pomijam milczeniem, czy faktycznie takich tematów powinniśmy oczekiwać w trakcie debaty prezydenckiej. Ważniejsze jest dla mnie bowiem co innego. W Polsce zawsze honor odgrywał bardzo ważną rolę. „Bóg, Honor, Ojczyzna” – to hasło wypisane na sztandarach, o którym uczymy się od najmłodszych lat. Kojarzymy też pewnie słynne słowa Józefa Becka, że „jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna, tą rzeczą jest honor”.

Im jestem starszy, tym nabieram coraz mocniejszego przekonania, że honor nie tylko nie jest bezcenny, ale wręcz może być (i niestety często bywa) szkodliwy. Ileż to głupot ludzie robią w obronie honoru! Dotyczy to zwłaszcza mężczyzn, którzy są wychowywani do tego, aby bronić honoru. Jakbyśmy kompletnie zapominali, zwłaszcza jako chrześcijanie, że nasza godność wynika z faktu Bożego dziecięctwa, i nikt (poza nami samymi) nie jest w stanie tej godności zbrukać. To Bóg jest strażnikiem naszego honoru, nie my.

Rozumiem, że czasem należy walczyć o swoje dobre imię, ale nie dla samego imienia, co raczej możliwości funkcjonowania w świecie. Jeśli utrata dobrego imienia miałaby bowiem skutkować tym, że ogranicza się nam zdolność do czynienia dobra, wtedy jeszcze warto tego imienia bronić. W innej sytuacji nie ma to większego sensu poza troską o własne samopoczucie. Lepiej dogłębnie uświadomić sobie, że nasza wartość nie zależy w żadnym stopniu od tego, co myślą o nas inni ludzie. Paradoksalnie może to być nawet trudniejsze niż zewnętrzna walka o honor. Dzięki temu jednak możemy nie tylko zbudować własne poczucie godności, ale też uniknąć wielu głupot, do których pchać nas może fałszywie rozumiany honor.

Druga refleksja dotyczy przywództwa. Często słyszę, że mamy trudne czasy, a w takich czasach potrzebujemy silnego przywództwa. Mogę się z tym zgodzić, ale już kompletnie nie rozumiem, co wspólnego z takim przywództwem ma siła fizyczna. Mamy wystarczająco wiele historycznych przykładów, które pokazują nam, że hart ducha, czyli siłę mentalną, w sytuacjach krytycznych wykazywały często osoby, które trudno posądzić o jakąś nadzwyczajną siłę fizyczną. Nie kojarzę, aby Mahatma Gandhi, Vaclav Havel czy Anna Walentynowicz byli osiłkami, podobnie zresztą jak choćby Winston Churchill. Ten ostatni przeszedł do historii jako charyzmatyczny przywódca w dobie II wojny światowej. Kiedy spytano go, jaki sport uprawia, że prezentuje taką postawę, miał odpowiedzieć - „żaden”. Nie chodzi zupełnie o to, aby negować znaczenie zdrowego stylu życia. Uprawianie sportu może też przecież sprzyjać budowaniu hartu ducha. Siłę mentalną można jednak rozwijać na wiele różnych sposobów. Nikt mi nie powie, że matce siódemki dzieci, która nie ma chwili na sport i nawet ma nadwagę, brakuje hartu ducha. Ba, może mieć ona o wiele lepsze kompetencje przywódcze na trudne czasy niż ktoś, kto uprawia sporty walki.

Tak dochodzę do trzeciej obserwacji. Ostatnio zwłaszcza po bardziej prawicowej stronie, także tej odwołującej się do chrześcijaństwa, dostrzegam afirmację czy wręcz kult siły i przemocy. Nie jest moim zdaniem żadnym przypadkiem, że kampanie polityczne, i to nie tylko nad Wisłą, stają się coraz bardziej „męskie” (w stereotypowym tego słowa znaczeniu). Widać to było wyraźnie za Oceanem, widać to także u nas. Wraz z kultem siły i przemocy pojawia się pogarda wobec słabych, która przejawia się w bardzo różnych formach. Jej ofiarą stają się osoby z niepełnosprawnościami, seniorzy, imigranci, kobiety, osoby młode, dzieci, etc. Katalog jest szeroki – każda strona politycznego sporu znajdzie grupę, którą może w ten sposób gardzić. Sobotnie fraternizowanie się Sławomira Mentzena i Rafała Trzaskowskiego przy piwie pokazuje, że jak mówi znany mem, „they are the same picture”.

Przyznam szczerze, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, że ta mieszanka kultu siły i przemocy oraz pogardy wobec słabszych budzi we mnie coraz większe obawy. Kiedy jednak na dodatek jest to mieszane z chrześcijaństwem, a niestety coraz częściej mamy z tym do czynienia, ogarnia mnie i przerażenie, i złość. Jeśli bowiem dobrze rozumiem orędzie Ewangelii, Jezus zaprasza nas do uznania własnej słabości i szukania siły w Bogu, a nie pokładaniu nadziei we własnych siłach. Jezus zaprasza nas do miłowania nieprzyjaciół, a nie ich nienawidzenia czy gardzenia nimi. Jezus wreszcie zaprasza nas do wyrzeczenia się przemocy i wyboru kultury wolności oraz przebaczenia, a nie narzucania komuś siłą własnego porządku. Choć promocja używek w kampanii prezydenckiej mnie niepokoi, to o wiele bardziej martwię się właśnie postawami społecznymi, które ta kampania z nas wyciągnęła i je wzmacnia.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.