Baran w naszej głowie, czyli dlaczego nie potrafimy uwolnić się od klerykalizmu

Wciąż jeszcze napotykam na zaangażowanych przy parafiach, w rozmaitych grupach, wspólnotach czy stowarzyszeniach świeckich, którzy skarżą się, że ich duszpasterze nie traktują ich jak owce, które – używając języka Franciszka – „mają węch” i często dobrze wiedzą, gdzie są urodzajne pastwiska – lecz jak… barany. I to bynajmniej nie te paschalne.

„Pierwszym obowiązkiem katolików jest słuchać władzy duchownej i pozwolić się jej prowadzić” – tak pisał jeszcze w 1910 roku papież Pius X w liście apostolskim „Notre charge apostolique”.

„Możemy przejść do Kościoła zaangażowanego i współodpowiedzialnego, zdolnego, by docenić bogactwo różnorodności, z których jest on stworzony, przyjmując z wdzięcznością wkład wiernych świeckich” – tak głosi fragment dokumentu końcowego XVI Zwyczajnego Zgromadzenia Ogólnego Synodu Biskupów.  

Można uznać, że obie wypowiedzi w zasadzie nie muszą się wykluczać, co więcej – że przy odpowiedniej interpretacji nawet się uzupełniają. To prawda. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że oddzielający je okres stu piętnastu lat, to czas stopniowej mentalnej i po części także doktrynalnej zmiany (tak, w tym aspekcie doktryna Kościoła może się zmieniać!) w rozumieniu miejsca i roli świeckich w Kościele. Czy ta zmiana odzwierciedla się w kościelnych dokumentach? Oczywiście. A w duszpasterskiej praktyce i sposobie myślenia ludzi Kościoła? Tu już sprawa się komplikuje.

Bynajmniej nie chodzi wcale o to, żeby władzą rządzenia, która w Kościele katolickim związana jest z sakramentem święceń, biskupi podzielili się ze świeckimi. Zresztą, jeśli trzymać się historii, to – począwszy od Kościoła pierwszych wieków – właśnie z ich posługą była ona zawsze związana. W pierwotnym Kościele władzę nad eklezjalną wspólnotą sprawował biskup. Istotny był jednak sposób, w jaki ją sprawował, czy też – mówiąc inaczej – to, jak społeczność Kościoła uczestniczyła w procesie wypracowywania decyzji, w dynamice aktywności duszpasterskiej i misyjnej oraz sposobie organizowania życia wspólnotowego. Chodzi więc o owe słynne zaangażowanie i współodpowiedzialność. Trzeba niestety z bólem stwierdzić – ich odnowa w Kościele (myślę w tej chwili przede wszystkim o Polsce) jest jednym z najtrudniejszych zadań. Dlaczego?

Przede wszystkim dlatego, że przez wieki uległy one głębokiej erozji zarówno na poziomie duszpasterskiej praktyki, jak i teologicznej narracji, która z czasem przyjęła postać dość karykaturalnego hołdowania klerykalizmowi. Osobiście rozumiem i nawet usprawiedliwiam ówczesnym kontekstem kulturowym, dziejowym, społecznym i językowym chociażby słowa Piusa X, który w przywoływanym już liście apostolskim piętnował sytuację, gdy ksiądz nawiązuje z młodymi świeckimi taki rodzaj wspólnotowych relacji przyjaźni, że „uniża dostojną godność swego kapłaństwa. Przez najzupełniej osobliwe odwrócenie ról staje się uczniem, dostosowuje się do poziomu swoich młodych przyjaciół i nie jest już nikim więcej, jak tylko towarzyszem”. Podkreślam – usprawiedliwiam, bo list papieża powstał w związku z krytyką i potępieniem nadużyć w działaniach pewnej francuskiej organizacji powołanej przez świeckich katolików o nazwie Sillon. Nie usprawiedliwiam jednak faktu, że ta sama narracja o „dostojnej godności kapłaństwa” jest w sposób uproszczony i bezrefleksyjny aplikowana do współczesnych realiów wspólnotowego życia Kościoła, utrwalając w jego funkcjonowaniu szkodliwą nienormalność. Ten osobliwy klerykalizm nie jest wcale wytworem samych tylko księży. Niejednokrotnie prym w jego utrwalaniu wiodą także świeccy.

Uprzedzam od razu głosy oburzonych: Nie, nie deprecjonuję wartości święceń biskupich czy święceń prezbiteratu. Bez nich i bez ludzi, którzy je przyjęli, rozeznając w tym głos Bożego powołania, nie było i nie będzie Kościoła. Do pewnego wymiaru posługi w Kościele związanej z sakramentami, głoszeniem słowa w czasie liturgii czy wreszcie także – z wykonywaniem władzy rządzenia, święcenia są konieczne. Nie znaczy to jednak, że fakt ich przyjęcia należy obudowywać nimbem cudowności i wyjątkowości rozlewających się na inne wymiary kościelnej aktywności do tego stopnia, że dla niektórych ksiądz staje się niemal nadczłowiekiem.

Jak to działa w praktyce? Otóż w przekonaniu wielu, „osoba duchowna” nie chodzi, ale kroczy; nie je posiłków, ale spożywa; nie siedzi, ale spoczywa. Ktoś powie, że uprawiam gierki słowne. Nie o słowa tu chodzi, ale o czołobitność (nie mylić z szacunkiem), z którą często świeccy traktują wikarych, proboszczów czy biskupów. Jest ona tym bardziej zdradliwa, że zazwyczaj ukrywają się w niej nierealistyczne, skrajnie wyśrubowane oczekiwania, wymagania i żądania – tym silniej artykułowane przez niektórych wiernych, im bardziej pomaga im to w zwalnianiu się z odpowiedzialności za Kościół i usprawiedliwianiu stagnacji oraz bierności. Gdy jednak dany ksiądz takim wymaganiom nie sprosta, wówczas ci sami „adoratorzy” potrafią rozliczyć go z tego faktu bezlitośnie.

Oczywiście, obraz nie jest czarno-biały. Klerykalizm działa wielopłaszczyznowo. Wielu skażonych nim księży traktuje wiernych z wyższością, protekcjonalnie i niepoważnie. Czy to większość? Nie wydaje mi się, choć nie prowadzę żadnych systematycznych badań, aby to potwierdzić. Sądzę jednak, że widać w tym zakresie wiele pozytywnych zmian. Niestety wciąż jeszcze napotykam na zaangażowanych przy parafiach, w rozmaitych grupach, wspólnotach czy stowarzyszeniach świeckich, którzy skarżą się, że ich duszpasterze nie traktują ich jak owce, które – używając języka Franciszka – „mają węch” i często dobrze wiedzą, gdzie są urodzajne pastwiska – lecz jak… barany. I to bynajmniej nie te paschalne.Co z tego wynika? Można się oczywiście żalić, wzajemnie obwiniać i adresować do siebie kolejne spiętrzenia pretensji. Nie uważam jednak, że to w czymkolwiek pomoże. Dynamizm przemian w Kościele prędzej czy później sprawi, że klerykalizm będzie musiał wymrzeć i że zniknie wszędzie tam, gdzie Kościół na serio postanowi stawić czoła wyzwaniom współczesnego świata. Nie da się bowiem tego zrobić bez zdrowego modelu Kościoła i wewnątrzkościelnych relacji. A w tej kwestii problemem jest nie tylko to, kto kogo i kiedy gorzej potraktował, ale także – a może przede wszystkim – czy ów „baran” już wcześniej nie zadomowił się za bardzo w naszej głowie. Bo jeśli tak, to dla zdrowego sposobu bycia w Kościele przede wszystkim stamtąd właśnie trzeba go najpierw wypędzić.

« 1 »

Aleksander Bańka