Nowy numer 17/2024 Archiwum

„O świcie na brzegu staje jakiś człowiek”. Fragment „Snu o Jerozolimie” Érica-Emmanuela Schmitta

Olśnienie, gdy moje oczy napotykają nienaruszony krajobraz wokół Jeziora Tyberiadzkiego. Łagodna tafla wody, trzciny i lazur oparły się szturmowi tysiącleci. Czas zostaje zniesiony. Przechodzące przeze mnie doznania są, jak sądzę, identyczne z tymi, które odczuwali apostołowie.

Latem pokrywa śnieżna zasilająca Jordan stopniała do tego stopnia, że podniósł się poziom jeziora, którego linia brzegowa jest nierówna, rozczochrana: cofająca się fala odkrywa kosmki poszarpanej trawy, kępki sitowia, kędziory liści. Bujne, skołtunione zielsko. Drzewa z zanurzonymi w wodzie korzeniami przypominają starsze panie na wczasach, które wzbraniając się przed zanurzeniem, tylko moczą nogi.

Pod intensywnym błękitem nieba sina dal – zadziwiająco niezamglona i wyraźna – nie zostaje pochłonięta przez horyzont, lecz rysuje się ostrym konturem, obejmując nas serdecznie górskimi ramionami. Łagodność natury przenosi mnie do czasów Jezusa i oferuje przedsmak wiejskiej, pasterskiej egzystencji, w rytmie dyktowanym połowami. Niestety ekstaza znika, gdy wzrok zderza się z budynkami, a zwłaszcza z tym, który wyrasta wokół skały apostoła Szymona Piotra.

Na tym bloku granitu rozegrało się ważne wydarzenie, nad którym często rozmyślałem.

Kilka dni wcześniej Jezus został stracony. Rozczarowani i zdesperowani uczniowie, przekonani, że zaufali oszustowi, uciekają z Jerozolimy i wracają do Galilei. Gorycz rozczarowania… Szymon Piotr, Tomasz, Jan i dawni wyznawcy Chrystusa powracają do porzuconych zajęć nad jeziorem. Żegnajcie marzenia o nauczaniu, witajcie łodzie i sieci! Miesiące spędzone z Jezusem sprawiły, że utracili wcześniejszą zręczność, nie udaje im się nic złowić. O świcie na brzegu staje jakiś człowiek i woła do nich:

– Dzieci, czy macie coś do jedzenia?

Odpowiadają półgębkiem. Obcy jednak nie ustępuje:

– Zarzućcie sieć z prawej strony, a znajdziecie.

Czy ten nieznajomy, który stoi sto metrów od łodzi, miałby lepiej od nich widzieć przepływające ławice ryb? Robią jednak tak, jak im radzi, a sieć szybko się zapełnia, aż mają trudności z wciągnięciem jej na pokład. Jeden z nich z większą uwagą przygląda się sylwetce na brzegu i po chwili woła:

– To Pan!

Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, Szymon Piotr zakłada przepaskę biodrową, skacze do wody i płynie ile sił w kończynach, by klęknąć przed zmartwychwstałym Jezusem. Na ziemi żarzą się węgle.

– Chodźcie, posilcie się. Ogień czeka tylko na wasze ryby.

Chrystus rozdaje chleb. Milczący, oszołomieni i poruszeni do żywego uczniowie otaczają go ­kręgiem.

Pod koniec posiłku Jezus odciąga Szymona Piotra na stronę, by go zapytać:

– Czy mnie kochasz?

Szymon Piotr natychmiast zapewnia Pana, że tak, lecz Jezus ponawia pytanie, powtarza je jeszcze dwukrotnie:

– Czy mnie kochasz?

Nie znam mądrzejszej i skuteczniejszej metody. Powtarzanie tego samego pytania budzi w pytanym coraz większe wątpliwości, które nie pozwalają mu zadowolić się udzieloną naprędce, trywialną repliką. Bo zazwyczaj na początku odpowiadamy na odczepnego, by uniknąć dalszego przepytywania. Druga odpowiedź jest o wiele bardziej szczera, choć wciąż utrzymana w konwencji, dopiero trzecia okazuje się całkowicie nieprzymuszona i wyczerpująca. Często posługuję się identycznym zabiegiem zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym. Nieustępliwość działa jak wiertło, które wdziera się za każdym razem coraz głębiej i wydobywa na powierzchnię to, co wyjątkowe i autentyczne.

„O świcie na brzegu staje jakiś człowiek”.  Fragment „Snu o Jerozolimie” Érica-Emmanuela Schmitta   Jezioro Tyberiadzkie ks. Rafał Starkowicz /Foto Gość

Jezus, skąpany w absolutnej miłości Szymona Piotra, mówi:

– Zostań pasterzem moich owiec!

I powierza mu swoją trzodę.

Podchodzę do skały, na której doszło do tej rozmowy. Otacza ją kaplica z szarego kamienia, wzniesiona w latach trzydziestych dwudziestego wieku, przed nią tabliczka z napisem Mensa Christi, czyli „stół Chrystusa”, bo tak została nazwana. Siadam na jednym z niewielu krzeseł ustawionych w środku i przyglądam się wnętrzom. Są nijakie, wręcz brzydkie. Zamiast uwznioślać, kościół Prymatu Świętego Piotra zakłóca pracę wyobraźni – wyrywa cypel z harmonijnej równiny, izoluje go od zielonego wzgórza i redukuje do gładkiego, symetrycznego i ograniczonego wszechświata. Oszpeca, spłaszcza i zniekształca. Pozostaje tylko wielka, nic nieznacząca skalna bryła. Lepiej byłoby zostawić ją wśród natury, bardziej by jej to posłużyło. W otaczającym krajobrazie jest więcej sacrum niż w tym jednym, odciętym od całości mineralnym odprysku. Najwyraźniej chrześcijaństwo cierpi na brak dobrych scenografów. Fetyszyzm obraca w pył moc opowieści.

Dowiaduję się, że kościół jest następcą poprzednich, które wznoszono tu, począwszy od szóstego wieku, a następnie burzono – w zależności od kaprysów polityki. Co za pech! Szkoda, że nie przyjechałem zaraz po jednej z tych rozbiórek.

Ojciec Henri zaplanował mszę nad jeziorem. Zerkam na zegarek i stwierdzam, że nie uczestniczyłem w nabożeństwie od co najmniej dwunastu godzin… Wznoszę oczy ku niebu, przekonany, że dojrzę drwiący uśmieszek rodziców, którzy mnie na tym przyłapują.

Siadamy na środku pawilonu, wśród palm daktylowych i świergotu ptaków, z widokiem na brzeg i bezkres. Za nami w identycznej altanie odprawia się nabożeństwo po włosku. W oczekiwaniu na rozpoczęcie naszej mszy nadstawiam ucha i muszę przyznać, że Ewangelie zdecydowanie zyskują, gdy czyta się je po włosku, nabierają melodyjności, wigoru, entuzjazmu, jakby zostały przepisane przez Wergiliusza do spółki z Dantem, którzy wpletli w tekst czystą, rustykalną i muskularną poezję. Kiedy wierni intonują hymn, przeklinam język francuski – dyskretny, przytłumiony, introwertyczny – którego nosowe głoski nie pozwalają pieśniom rozbrzmieć równie perliście jak tym płynącym z apenińskich gardeł.

Siedząc z tyłu, nawet nie staram się nadrobić braków w znajomości Zdrowaś Maryjo czy Chwała Ojcu, lecz wykorzystuję doborową pozycję do obserwowania towarzyszy podróży. Wzruszam się na widok pary siedzącej kilka rzędów przede mną. On na skutek wylewu jest niepełnosprawny, ma problemy z utrzymaniem równowagi i porusza się o lasce, ona natomiast jest w świetnej formie i myśli tylko o nim, oddycha w zgodnym rytmie ze swoim mężczyzną, jest jednocześnie matką i kochanką. Gdy tylko ksiądz daje znak, by wstać, on ochoczo i dzielnie dźwiga w górę schorowane ciało, wkładając w to wszystkie siły, z twarzą pooraną grymasem wysiłku, a ona opiera dłoń w zgłębieniu jego pleców, by go wesprzeć. Nie wiedzą, że ich szpieguję. Wstawanie i siadanie następują naprzemiennie. Małżonkowie posłusznie się podporządkowują. Nie wiem, co mnie bardziej wzrusza: jego niezłomność, by w pełni uczestniczyć w nabożeństwie, czy jej asysta, bo bez niej on by nie podołał. Oboje stanowią doskonałą ilustrację liturgicznego przesłania.

Dwudziestoośmioletni młodzieniec o imieniu Augustin staje przy ołtarzu i opowiada o swojej drodze do Jezusa. Gdy mówi, akwamarynowe tęczówki jego oczu zachodzą łzami. Wychowany w wierze katolickiej, porzucił ją jako nastolatek i otoczył się wszelkimi oznakami sukcesu, jakie są dostępne młodym z jego pokolenia – ubraniami, markami, cyfrowymi gadżetami, libertariańskim indywidualizmem – naśladował przyjaciół, z którymi spędzał czas, za dużo pił, trochę palił, a potem, zakochany, próbował założyć rodzinę, niestety narzeczona go zostawiła i popadł w depresję. Wtedy właśnie o wierze zaczął z nim rozmawiać przyjaciel muzułmanin, który wcale nie kierował się pragnieniem nawrócenia go na islam, lecz dopingował go w powrocie na grunt chrześcijaństwa, co się dokonało, gdy Augustin dołączył do wspólnoty księdza Henriego na Reunionie. Od tego czasu chłopak buduje swoje życie na nowo. Po drżeniu ciała, niepewnych uśmiechach i przebłyskach radości wnioskuję, że wciąż brak mu stabilności. Jego świadectwo dotyka mnie do głębi, tym bardziej, że używa w nim wyłącznie trafnych, przemyślanych i wyważonych słów, a nie modnej terminologii – zapożyczonej z poświęconych rozwojowi osobistemu czy ekspresowej psychoterapii czasopism – do której większość ucieka się w zwierzeniach.


Tekst pochodzi z książki Érica-Emmanuela Schmitta: „Sen o Jerozolimie”, która w Polsce ukaże się 10 kwietnia nakładem wyd. Znak Literanova.

« 1 »

Zapisane na później

Pobieranie listy