Nowy numer 17/2024 Archiwum

Nie dorastamy do banałów (pamięci Sinéad O’Connor)

Naprawiamy świat wielkimi narracjami, a do banalnych prawd dorosnąć nie umiemy. Górne „C” i mądre „Ą” (przechodzące płynnie w zbędne „Ę”) zbyt często zastępują nam proste „O!”.

Są truizmy tak oczywiste, że wstyd publicznie je powtarzać. Nikt na przykład nie mówi na głos: „Ziemia jest okrągła” lub „Ziemia krąży wokół Słońca”. Nawet jeśli jeszcze kilkaset lat temu podobne deklaracje wymagały heroizmu, dziś wzbudziłyby raczej zakłopotanie słuchaczy lub co najwyżej sprowokowały „ciętą ripostę” w rodzaju: „A trawa jest zielona”.  Są jednak również takie truizmy, które powtarzać trzeba, bo – wstyd przyznać - ciągle mamy je za mało uświadomione. Truizmy, które najtrudniej uznać, nie mówiąc o wcieleniu w życie. „Oczywiste oczywistości”, które chętnie odnosimy do siebie, ale za Chiny ludowe nie umiemy zaaplikować w stosunku wobec innych.  Takim truizmem jest z pewnością rada, by nie osądzać pochopnie (wyższy level: nie osądzać w ogóle), zwłaszcza, gdy nie znamy najgłębszych motywacji drugiego człowieka, jego historii, okoliczności dokonywanych wyborów itd. Nie mamy, rzecz jasna, nic przeciwko, by z tej rady korzystał każdy, kto nas chciałby osądzać i rozliczać z czegokolwiek. Z jakiegoś jednak powodu to się nie przekłada na uznanie, że ta sama zasada powinna dotyczyć sytuacji, w której to my chcemy stać się sędziami innych.

Ten truizm okazuje się mocno nieuświadomiony (jeśli nie wręcz nieprzyswajalny) szczególnie wtedy, gdy umiera ktoś znany – przez jednych kochany, przez innych uznany w najlepszym wypadku za „postać kontrowersyjną”. Ze wstydem czytałem niektóre komentarze po śmierci Sinéad O’Connor, z gorliwością wypominające jej różne gesty, słowa i wybory w stosunkowo krótkiej karierze artystycznej. Nie, nie jestem fanem żadnych ckliwych „kanonizacji” i dopisywania znaczeń tam, gdzie sama zainteresowana niekoniecznie je widziała. Tyle że alternatywą nie jest bynajmniej wzmożenie moralne, w którym ktoś poczytuje sobie za obowiązek „przypomnienie światu” o podarciu zdjęcia z Janem Pawłem II podczas występu w telewizji czy innych kontrowersyjnych zachowaniach. Alternatywą jest próba zrozumienia, skąd wzięły się takie czy inne słowa, decyzje. Inaczej wygląda scena podarcia wspomnianego zdjęcia, gdy znamy historię życia irlandzkiej piosenkarki – gdy wiemy, że to zdjęcie wisiało nad łóżkiem jej matki, która przez lata krzywdziła córkę psychicznie i fizycznie; gdy wiemy, że tym gestem chciała również wykrzyczeć przed światem inną tragiczną prawdę: o skali przestępstw seksualnych w irlandzkim Kościele (Watykan przyznał to parę lat później). Czytając niektóre komentarze, miałem w głowie słowa pisarki młodego pokolenia, Kai Kowalewskiej: „Nigdy nie wiemy, co siedzi w drugim człowieku. Jaka trauma i jaka tragedia. Czyje rozmazane oczy i jak (nie)wykorzystane serce/szanse. Nie wiemy, jaką historię kryje w sobie. Którą stroną kocha, a którą nienawidzi. Przez jakie przeszedł piekła, ile pokonał demonów.” Oczywiście, klasyczne truzimy, banały.  Ale chyba jedne z tych najmniej uświadomionych, a raczej nieprzyswajalnych.

Innym truizmem, może nawet jeszcze mniej uświadomionym, jest stwierdzenie, jakie usłyszałem niedawno w Londynie podczas Leadership Conference: „Nie ma dobrych lub złych liderów, przywódców. Są tylko tacy, którzy dokonują dobrych lub złych wyborów”. Te słowa wypowiedziała Danielle Strickland z Kanady. Nawróciła się w więzieniu, gdzie odsiadywała wyrok za swoje „wybory życiowe”. Dziś jest zaangażowana m.in. w globalną walkę z handlem ludźmi. W swoim wystąpieniu nie skupiła się jednak na wielkich opowieściach o wielkich czynach, jakich dokonuje na tej wojnie (bo to realna wojna z całymi strukturami umożliwiającymi to współczesne niewolnictwo). Dokonała za to analizy cech liderów biblijnych, wychodząc z dość prostej opowieści: - Żyję w bardzo męskiej rodzinie: mąż i trzech synów. Siłą rzeczy oglądam z nimi niemal wszystkie „męskie” filmy, w tym oczywiście „Gwiezdne Wojny”. Siłą rzeczy również uczestniczę we wszystkich męskich zabawach związanych z tymi męskimi filmami. Mamy jednak jedną zasadę: nie wcielamy się w złe postacie. I kiedyś jeden z synów ubrał koszulkę z Lordem Vaderem. Powiedziałam mu że złamał domową regułę: nie bawimy się i nie promujemy negatywnych bohaterów. Na co syn odparł: ale on nie jest zły. Zamurowało mnie: jak to Lord Vader nie jest zły? Przez całe życie był dla mnie symbolem ciemnej strony mocy, gdy pojawia się w filmie, nawet groźna muzyka podkreśla, z kim mamy do czynienia, a syn mówi mi, że on nie jest zły? Pytam więc dalej, jak to rozumie, a on na to: po prostu miał gorszy okres w swoim życiu, ale wcześniej był dobry. Wtedy uświadomiłam sobie, że syn oglądał również te odcinki serii, w której Lord Vader jest jeszcze po dobrej stronie mocy jako rycerz Jedi. Uświadomiłam sobie również, że podobnie jest z większością postaci biblijnych: o wielu z nich trudno powiedzieć jednoznacznie, że byli tylko źli lub tylko dobrzy. Po prostu dokonywali różnych wyborów: raz złych, raz dobrych. I to one definiują, jakim liderem jesteś – mówiła Danielle.

Przyznajmy, nie umiemy tak myśleć o innych, zwłaszcza o przywódcach, politykach. Nie umiemy tak myśleć także o tych, którzy w czymkolwiek „podpadli” nam takim czy innym gestem, słowem. Niechętni Sinéad O’Connor do końca świata będą przywoływać scenę z podarciem zdjęcia papieża. Obrońcy będą usprawiedliwiać wspomnianymi wyżej motywacjami. A po drugiej stronie może liczy się coś jeszcze innego: może liczą się przeniknięte Biblią teksty sprzed lat, może liczą się wykrzyczane tęsknoty i poczucie krzywdy. A może to, o czym sama mówiła w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” w 2013 roku, gdy wystąpiła w Polsce: „Mam wrażenie, że większość moich utworów ma formę modlitwy”, mówiła o swojej ulubionej płycie „Theology”. Na pytanie dziennikarza, do kogo zanosi modlitwy w swojej muzyce, odpowiedziała: „Do Ducha Świętego. Dorastałam w bardzo trudnym środowisku przepełnionym przemocą. Jednocześnie kraj, w którym mieszkałam, był bardzo religijny. Modliłam się do Boga, żeby pozwolił mi wydostać się z tej trudnej sytuacji. Pewnego dnia szłam z mamą ulicą i usłyszałam muzykę. Wzięłam to jako znak od Boga, odpowiedź na moje modlitwy”. Możliwe, że ktoś przywoła w tym miejscu jej późniejszą konwersję na islam. I tak można by w nieskończoność: przerzucać się argumentami za jedną lub drugą „prawdą” o artystce. A może lepiej byłoby odpuścić i z sądem, i z „kanonizacją”. Banał, truizm? I to jeszcze jaki. Taki, że niemal nieprzyswajalny.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Jacek Dziedzina

Zastępca redaktora naczelnego

W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.

Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny