Nowy numer 17/2024 Archiwum

Kazania krzywouste

Myśl wyrachowana: Kto nie ma nic do powiedzenia, niech tego przynajmniej nie czyta

Wiatr zniósł skoczka spadochronowego na las. Gdy w gałęziach wielkiego drzewa szarpał się z uprzężą, dostrzegł przechodzącego dołem człowieka.
– Gdzie ja jestem? – zawołał.
– Na drzewie! – odkrzyknął nieznajomy.
– Ty chyba jesteś księdzem – domyślił się skoczek.
– Skąd wiedziałeś?
– Bo to, co mówisz, jest prawdą, ale nic z tego nie wynika.
Tę anegdotę usłyszałem z ust księdza rekolekcjonisty. Ona nie pasowała do niego i nie pasuje do wielu innych kaznodziejów. Ale problem istnieje. Niedawno dziennikarze telewizyjni pytali ludzi wychodzących z kościoła o jakieś słowa zapamiętane z kazania. „No, coś o życiu było” – brzmiała najbardziej konkretna wypowiedź.

Ostatnio księża na synodzie archidiecezji poznańskiej zgłosili pomysł, żeby świeccy mieli wpływ na tematykę kazań. Pomysł ciekawy, ale chyba jednak mniejszy kłopot z tym, o czym się mówi, a większy z tym, jak się mówi. A jeszcze bardziej z tym, że się nie mówi, tylko czyta. Czytanie kazań to teraz plaga. Kaznodzieja, który pochyla się nad kartką, traci ponad 50 procent uwagi słuchaczy. To normalne, bo ludzie myśleli, że będą słuchaczami żywego świadectwa, a tu nagle robi się z nich czytelników cudzych mądrości. Poczytać to sobie każdy umie sam, i nawet lepsze rzeczy. Dobrych książek teraz bez liku.

Nie każdy duchowny musi być złotousty, ale żaden nie musi być krzywousty. A krzywousty jest wtedy, gdy mówi rzeczy, z którymi nie ma nic wspólnego. Gdy nie stoi – on, osobiście – za żadnym wypowiadanym słowem. Gdy dźwięki płyną gładko, ale nie są świadectwem, i dlatego układają się jedynie w teologiczny bełkot. Słychać tam jedynie jakieś „umiłowani w Chrystusie Panu”, jakieś „trzeba nam”, jakieś „ludu Boży”. Wielkie słowa dryfują jak piana na powierzchni pustki, która rozrasta się w głowach wiernych. Z tego naprawdę nic nie wynika.

Nie chodzi o to, żeby każdy kaznodzieja był Piotrem Skargą, ale o to, żeby nie było skarg na kaznodzieję. Nikt się nie skarżył na kazania świętego Jana Vianneya, choć nie potrafił sklecić gładkich zdań. Czasem na ambonie, zamiast mówić, zaczynał płakać. A ludzie płakali razem z nim, bo spod jego nieporadnych słów wyzierało to najważniejsze: że on kocha Pana Jezusa. Niczego więcej nie trzeba. Nie może być złym kaznodzieją ktoś, kto kocha Pana Jezusa. Niestety, zbyt wielu jest takich, którzy Go tylko lubią.
Sprawa jest ważna, bo przecież „wiara rodzi się z tego, co się słyszy”. Popisy erudycyjne i wyprane z treści slogany wiary nie rodzą.

Ktoś powie, że tego tematu nie należy roztrząsać publicznie. Chyba jednak należy. To jest też jak najbardziej nasza, świeckich, sprawa, bo choć duchowni muszą kazania mówić, to my musimy ich słuchać. A to nieraz bywa trudniejsze.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy