Nowy Numer 16/2024 Archiwum

Zatruty owoc wolności

Kilkanaście lat temu gazety opisywały bezstresowo wychowywane dzieci – niegrzeczne, rozwydrzone bachory. Teraz pierwsze pokolenie „bezstresowych” dorosło i „rządzi” szkołami.

To oczywiście uproszczenie. Przemoc wśród młodzieży ma wiele przyczyn. Nie ulega jednak wątpliwości, że nieustanne wmawianie uczniom, że mają prawo do wszystkiego, a za nic nie są odpowiedzialni, to ślepa uliczka. Zauważono to już na Zachodzie. Teraz coraz częściej mówi się o tym u nas.

Nie ma wolności bez odpowiedzialności
Czy pozwolilibyśmy dziecku wybrać bank, w którym chcemy ulokować nasze pieniądze? Nie, bo uważamy, że nie ma do tego kwalifikacji. A jednak są pedagodzy, którzy obarczają dzieci znacznie większymi przywilejami: dają im nieograniczone prawo wyboru kolegów, sposobu spędzania wolnego czasu, podejścia do nauki. Dają im też prawo oceny nauczyciela i głośnego wyrażania swych opinii o nim. Wmawiają im, że ich zdanie jest równie ważne, jak zdanie dorosłych.

„Prawo do swobody myśli, sumienia i religii oznacza, że gdy jesteś wystarczająco świadomy, sam decydujesz o swoim światopoglądzie” – czytamy w oficjalnych komentarzach „Karty Praw Dziecka”, przyjętej w 1991 r. przez nasz parlament. Kto ma decydować, kiedy dziecko jest „wystarczająco świadome”?

Eksplozja oświatowa
Wystarczy w wyszukiwarce internetowej wpisać słowa „wychowanie bezstresowe”, by znaleźć ogromną ilość wypowiedzi przeciwników takiej formy edukacji. Wydaje się, że dziś prawie wszyscy są zgodni, że to szkodliwa utopia. Nie zawsze jednak tak było. Jeszcze niedawno dla wielu ludzi symbolem zła w oświacie był tradycyjny model szkoły, opartej na dyscyplinie, systemie nagród i kar, dominującej roli nauczyciela. Dlaczego to, co sprawdzało się przez stulecia, stało się obiektem gwałtownych ataków?

W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych na Zachodzie nastąpił niesłychanie szybki rozwój szkolnictwa. Błyskawicznie bogacące się społeczeństwa uznały, że trzeba kształcić jak najwięcej ludzi, na coraz wyższym poziomie. Dawniej młodzież z tzw. rodzin patologicznych szybko kończyła edukację. Teraz znikło zjawisko elitarności szkół ponadpodstawowych. „Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mówiło się wręcz o eksplozji oświatowej. Wraz z większą liczbą młodzieży pojawiły się negatywne zjawiska społeczne, towarzyszące wzrostowi gospodarczemu: narkomania, przestępczość” – pisze Czesław Kupisiewicz w książce „Podstawy dydaktyki”.

Ówczesne szkoły nie były na to przygotowane. Nauczyciele nie dawali sobie rady. W roku 1968 doszło do buntów młodzieży w wielu szkołach. Wtedy do głosu doszli krytycy tradycyjnej szkoły. Zamiast spokojnych, ewolucyjnych zmian zaproponowali „rewolucję”. „Ideolodzy tzw. nowej lewicy (Henri Lefebre, Henri Marcuse) uznali szkołę za środek represji, za instytucję, która nie rozwija człowieka” – tłumaczy Kupisiewicz. Hasła ideologów podchwycili pedagodzy. Opracowali teorie „partnerskiego” wychowania, pozwalające na „swobodną ekspresję” młodzieży. Ich „guru” stał się Benjamin Spock, autor poczytnej książki „Dziecko. Pielęgnowanie i wychowanie”, prekursor wychowania bezstresowego.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy