Nowy numer 18/2024 Archiwum

Patrzyłem, jak umierał święty!

W swoim życiu dotykałem kilku osób świętych. Jan Paweł II był jednym z takich ludzi – wspomina ks. prałat Konrad Krajewski, papieski ceremoniarz.

Konrad Krajewski
(ur. 1963 r.) kapłan archidiecezji łódzkiej. W 1995 r. obronił doktorat z liturgiki na Uniwersytecie św. Tomasza (Angelicum) w Rzymie. Od 1998 r. papieski ceremoniarz liturgiczny, najpierw u boku Jana Pawła II, obecnie Benedykta XVI. Kilka razy w roku zamyka się w klasztorze ojców kamedułów na dni skupienia i medytacji.



Tego świętego człowieka dotykałem przez kilka długich lat. To było przedziwne. Każdy, kto znajdował się na Placu św. Piotra, w bazylice watykańskiej, podczas pielgrzymek, stwierdzał: on mówił do mnie, on mnie dostrzegł, on mnie zauważył, on zmienił moje życie. Jak to możliwe? To były przecież milionowe zgromadzenia… Ci ludzie przychodzili w te miejsca spotkać Jezusa Chrystusa, którego reprezentował Jan Paweł II. Wiedziałem, że dotykam osoby świętej. W ostatnich latach przed każdą celebracją chodziłem do spowiedzi. Czasem tych celebracji było kilka w tygodniu. Wiem, że denerwowałem spowiednika. Zdawałem sobie sprawę, że gdy zakładam mitrę lub podaję pastorał, to Ojciec Święty będzie reprezentował Boga. Będzie znakiem widzialnym Niewidzialnego. On zaczynał nauczać, mówił w imieniu Boga: musisz się wspinać na szczyty, byś mógł żyć tu, na nizinach; wypłyń na głębię; twoje cele muszą być większe niż potrzeby; jeśli nikt nie będzie od ciebie wymagał, to sam zacznij od siebie wymagać. I potwierdzał to wszystko swoim życiem. Nauczyciel to nie fontanna tryskająca wiedzą. Albo jest świadkiem, albo jest obcy dla swoich wychowanków. A świadek musi reprezentować sobą to, czego naucza. Musi reprezentować Tego, którego głosi. Dziś nie potrzebujemy podręczników, z których można czytać, ale ludzi będących czytelnym znakiem. Tekstem, który czytają uczniowie jest obecność nauczyciela. Patrzyłem, jak umierał święty i pytałem sam siebie, dlaczego ja nie jestem święty?

Biskup płacze jak dziecko
To był przedziwny czwartek. Wiedzieliśmy od kilku miesięcy, jak Ojciec Święty cierpi. Mnie i bp. Mariniego powiadomiono, żebyśmy przyszli do apartamentu. Ojciec Święty nas pobłogosławił. Nic nie mówił. Tak jak nigdy nic nie mówił, przygotowując się do sprawowania liturgii – do rozmowy z Bogiem. Ilekroć zamierzał rozmawiać z ludźmi, najpierw rozmawiał z Bogiem. Tak było zawsze w zakrystii. Ojciec Święty wyciągnął rękę do bp. Mariniego, a ten płakał jak dziecko. Widziałem swojego przełożonego, najbardziej znanego biskupa na świecie, jak płakał. Były to łzy przed rozpoczynającą się liturgią. Liturgią zjednoczenia się z Tym, który przez Papieża był ciągle celebrowany i przywoływany na ołtarz. Ojciec Święty znów nam błogosławił. Bo kapłan powinien całym swoim życiem błogosławić. Nikt z nas nie myślał o bólu i cierpieniu Papieża. To wiedzieliśmy od kilku lat. Jedyne pytanie, jakie rozbrzmiewało: dlaczego ja nie jestem święty?

Potem było nocne czuwanie. Kiedy odmawiałem Różaniec przy łóżku Ojca Świętego, przychodziły mi różne myśli, ale jedna ciągle uporczywie powracała: dlaczego nie jestem święty? Co ja robię w tym miejscu – człowiek z dalekiej Łodzi? Co ja tam robię, skoro nie jestem święty?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy