Nowy numer 38/2023 Archiwum

Spalony dom

To było piekło – mówią ci, którzy przeżyli pożar w Kamieniu Pomorskim. I dodają, że dostali od Boga drugą szansę.

W powietrzu ciągle jeszcze unosi się swąd spalenizny. Z domu socjalnego przy ulicy Wolińskiej został tylko parter z betonu i metalowy szkielet, z którego zwisają kaloryfery i okopcone talerze anten satelitarnych. Poza tym spaliło się wszystko. – Nie przypuszczałam, że to aż tak wygląda – zasłania ręką oczy Mirosława Jagiełło. Jest tu z nami pierwszy raz od czasu tragedii. Z pożaru nie pamięta zbyt wiele. Obudziła się w szpitalu z pękniętym kręgosłupem. Skoczyła z pierwszego piętra, na bosaka. Wcześniej udało jej się wyrzucić przez okno pięcioletnią wnuczkę. Dziewczynce nic się nie stało. – Co ona teraz sobie o mnie myśli? Czy rozumie, dlaczego ją wyrzuciłam? – niepokoi się babcia. – Nie martw się, dobrze zrobiłaś – przytula ją sąsiadka.

Ludzie jak pochodnie
– Chciałam wyjść do toalety. Otworzyłam drzwi i na korytarzu zobaczyłam płonącą szafę, od której zajmował się sufit – opowiada mieszkanka hotelu Emilia Staniszewska. – Zadzwoniłam po straż pożarną. Mąż próbował dostać się do hydrantu, ale w całym domu nie było wody. Zaczęłam krzyczeć: „Pożar!”. Część ludzi usłyszała, udało im się wyskoczyć. Zdążyliśmy jeszcze zakręcić butlę z gazem. Kiedy następny raz chwyciłam za klamkę, była już tak nagrzana, że poparzyłam się. Staniszewscy zaczęli zawijać swoje dzieci w kołdry i wystawiać je na betonowy daszek za oknem. Stamtąd odbierali je strażacy i policja. – To nieprawda, że straż pożarna pracowała nieudolnie – protestuje Staniszewska. – Ci, którzy tak mówią, nie byli tam od początku. Strażacy robili, co mogli, ale pierwszym wozem przyjechało ich tylko sześciu, bo tylu było na dyżurze. A płomień na drugim piętrze był taki, że nie dało się wejść do środka. To byłoby samobójstwo. W każdym oknie ktoś krzyczał, dzieci stukały w szybę. Ludzie wyglądali jak żywe pochodnie. Jeden ze strażaków, z którym rozmawiałam, mówił, że nigdy w życiu nie widział takiego pożaru. Oni też płakali, bo nie byli w stanie pomóc wszystkim. Emilia Staniszewska twierdzi, że dostała od Boga drugą szansę. – Może od tych poparzeń zostaną jakieś blizny – mówi, wskazując na swoją twarz. – Ale to nieważne. Najważniejsze, że żyjemy. Są tacy, którzy stracili całe rodziny – dodaje.

Pielgrzymki z pomocą
Parafialny oddział Caritas ma pełne ręce roboty. Jego członkowie cały czas uzupełniają listę. Trzeba ustalić, kto przeżył, kto trafił do szpitala, komu czego potrzeba. Proboszcz parafii św. Ottona ks. Dariusz Żarkowski i dyrektor szczecińskiej Caritas ks. Maciej Szmuc non stop kursują między poszkodowanymi, zawożąc im lodówki, odkurzacze, garnki, środki czystości, żywność. Na brak materialnego wsparcia ofiary pożaru nie mogą narzekać. Kiedy tylko mieszkańcy miasta dowiedzieli się o tragedii, do sztabu kryzysowego w Hotelu Żeglarskim zaczęły ściągać tłumy ludzi chętnych do pomocy. Teraz trzeba tę pomoc sprawiedliwie rozdzielić. – Nie można dawać ludziom gotówki do ręki, bo nie wszyscy zrobią z niej dobry użytek – twierdzi Barbara Kuś. Dobrze zna ten dom, bo aż 52 jego mieszkańców było objętych stałą opieką Caritas. – Obok porządnych rodzin mieszkali tu ludzie nadużywający alkoholu – zaznacza Maria Termanowska, szefowa parafialnego oddziału. Te opinie potwierdzają niektórzy poszkodowani. – Nie dziwię się, że drzwi ewakuacyjne były zamknięte – mówi Mariusz Osowicki. – Przychodzili ludzie z zewnątrz, były awantury. Człowiek bał się nawet wyjść w nocy do toalety. – Już wcześniej myśleliśmy, że mamy piekło, ale to, co się stało, to dopiero było piekło – dodaje Emilia Staniszewska.

Nie śpię, nie jem
W Hotelu Żeglarskim spotykamy poszkodowanych. Ci, którzy stracili kogoś z rodziny, na dziennikarzy reagują alergicznie. Nie nalegamy więc na rozmowę. Ale są inni, którzy sami chcą się wyżalić. – Do dzisiaj nie śpię, nie mogę jeść, bo zaraz wymiotuję – zwierza się Alina Brończak. – Spaliły się nawet pamiątki po rodzinie, które zbierałam przez całe życie. Potrzebuję spokoju i domu, żeby to wszystko ucichło. Na korytarzu rozmawiamy z burmistrzem Kamienia Pomorskiego Bronisławem Karpińskim. – Teraz ważna jest pomoc doraźna, zwłaszcza psychologiczna, ale do jesieni chcemy tym ludziom dać mieszkanie – zapewnia burmistrz. Poszkodowani cieszą się z tej obietnicy. – Szkoda tylko, że odbędzie się to takim kosztem – mówią. Emilia Staniszewska ma żal do władz gminy i zarządcy budynku, bo wielokrotnie zgłaszała nieprawidłowości w obiekcie. Mówiła o nich w prasie, zawiadamiała różne telewizje. Bez rezultatu. Przestarzała instalacja elektryczna, grzyb w łazienkach, osiadające ściany – to tylko niektóre z problemów, z jakimi zmagali się mieszkańcy hotelu socjalnego. Najgroźniejszym mankamentem okazała się jednak jego konstrukcja. – Deski, wióry, papierowe płyty – to wszystko bardzo szybko się zajęło – opowiada pani Emilia. – Gdyby budynek był funkcjonalny, więcej ludzi by ocalało – potwierdza jej mąż Wiesław. Oboje zamierzają walczyć do końca o mieszkania dla ofiar pożaru. – Nie pozwolimy, by nas zostawiono. Nie spocznę, dopóki każdy z poszkodowanych nie dostanie mieszkania – zapowiada Emilia Staniszewska.

Mamy siebie
Przed zwęglonym hotelem pali się mnóstwo zniczy. Na płocie ktoś powiesił płachtę z napisem: „Współczujemy”. Młody mężczyzna zsiada z roweru, przyklęka i modli się przed miejscem dramatu. Solidarność z cierpiącymi widać tu na każdym kroku. Na plebanii obraduje drugi sztab, „okołokryzysowy”, stworzony przez ludzi ze wspólnot parafialnych. Po raz pierwszy zebrali się tamtej nocy. Proboszcz od razu zawiózł potrzebującym pierwsze koce, grzejniki, żywność. Dalszą akcję i współpracę z gminą koordynował dyrektor szczecińskiej Caritas. Wolontariusze nadal wspierają poszkodowanych, ale chcą, by ci – kiedy minie pierwszy szok – sami wzięli sprawy w swoje ręce. – Może niektórzy mogliby pracować przy budowie nowego domu? Wtedy bardziej szanowaliby swoje mieszkania, nie byłoby dewastacji – zastanawia się Maria Termanowska. To tylko część pytań, które rodzą się po tej tragedii. Można by do nich dodać chociażby to, czy normalne rodziny wielodzietne oczekujące na mieszkanie powinny mieszkać w jednym domu z ludźmi, którzy urządzają codzienne libacje. Ten problem władze Kamienia Pomorskiego również będą musiały rozwiązać. Dziś ważne jest jednak przede wszystkim wzajemne wsparcie. – To szczęście w nieszczęściu, że mamy siebie – mówi Emilia Staniszewska. – Dużo dają zwykłe rozmowy: „cześć”, „jak się czujesz”. Chcemy, żeby nikt w tej sytuacji nie poczuł się samotny, odtrącony.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast