Nowy numer 13/2024 Archiwum

Marzy mi się więcej

Moje pokolenie wychowało się w czasach, kiedy władza w Polsce nie była nasza. Zmieniło się w Polsce tak wiele, ale nawyk nieszanowania władzy został.

Nie wiesz, Czytelniku, co to Kerbfeld? Też nie wiedziałem. To mała wioska w Bawarii. Należała do mojego okręgu duszpasterskiego. Formalnie była samodzielną parafią bez proboszcza, liczącą nieco ponad 300 mieszkańców. Zgranych na każdym polu społecznego życia. Niedzielna Msza – wszystko zapięte na ostatni guzik. W zakrystii najmłodsi ministranci po najstarszą „ciocię Oli”. Emerytowana przedszkolanka. Królowa w wiosce. Był także wioskowy „rząd”. Czyli rada, jej przewodniczący i sołtys.

Musiałem bywać na zebraniach. Lubiłem to. Przed wejściem do świetlicy – wszyscy po imieniu. Zajmujemy miejsca w sali. Nie ma imion! Są tytuły: panie przewodniczący, pani sołtys, panie radny, panie członku zarządu. Większość jakieś funkcje ma. Choćby tę polegającą na trosce o kwiatowy wystrój kościoła. I tu też jest stosowny tytuł.

Tytuł „ciocia Oli” jest oczywiście najbardziej zaszczytnym tytułem. A jeśli ktoś nie pełni w tej kadencji absolutnie żadnej funkcji, to w czasie zebrania nie jest żaden „Franek” tylko „pan Berger”. Za pierwszym razem trochę mnie to śmieszyło. Potem zrozumiałem. To jest dojrzała demokracja. Skoro mieszkańcy wybrali kogoś do jakiejś funkcji (a każda jest potrzebna), to „pani radna” jest uosobieniem wszystkich, którzy ją wybrali.

Trzeba w niej uszanować wszystkich. Dotarło to do mnie dopiero po drugim czy trzecim zebraniu. Gdy skończyła się kadencja wioskowego samorządu, ze zrozumieniem słuchałem i patrzyłem, jak zmieniają się osoby, tytuły, miejsca przy prezydialnym stole. I zrozumiałem, dlaczego w tej wiosce wszystko działa – od przedszkola, poprzez kanalizację, po letnie wyprawy do lasu i po dom młodzieży (sami zbudowali). Demokracja działa. Ja i moje pokolenie wychowało się w czasach, kiedy władza w Polsce nie była nasza. Wyrażało się to słynnym słówkiem „oni”.

I, co tu dużo mówić, władzy nie darzyło się szacunkiem. Zmieniło się w Polsce tak wiele, ale nawyk nieszanowania władzy został. Ten zły mechanizm działa w każdą stronę – raz w lewo, raz w prawo. Opluwanie i słowa z rynsztoka należą do wątpliwego standardu. Dlatego Boża Opatrzność potrząsnęła Polską. Ucieszyłem się, że już nikt nie poluje na kaczki, ale marzy mi się więcej. Marzy mi się w życiu publicznym tyle wzajemnego szacunku, ile widziałem w Kerbfeld. Może wtedy coś zacznie w Polsce działać. Oby nie za późno.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Agata Puścikowska

Dziennikarz działu „Polska”

Absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2006 r. redaktor warszawskiej edycji „Gościa”, a od 2011 dziennikarz działu „Polska”. Autorka felietonowej rubryki „Z mojego okna”. A także kilku wydawnictw książkowych, m.in. „Wojenne siostry”, „Wielokuchnia”, „Siostra na krawędzi”, „I co my z tego mamy?”, „Życia-rysy. Reportaże o ludziach (nie)zwykłych”. Społecznie zajmuje się działalnością pro-life i działalnością na rzecz osób niepełnosprawnych. Interesuje się muzyką Chopina, książkami i podróżami. Jej obszar specjalizacji to zagadnienia społeczne, problemy kobiet, problematyka rodzinna.

Kontakt:
agata.puscikowska@gosc.pl
Więcej artykułów Agaty Puścikowskiej