Nowy numer 17/2024 Archiwum

Akt wyborczy czy akt wiary?

Jednym z najbardziej niszczących dla demokracji zachowań jest to, że wielu z nas nie podejmuje decyzji wyborczych w oparciu o jakąkolwiek analizę programów czy działań polityków, ale bezkrytycznie wierząc w taki czy inny szyld partyjny.

Niezależnie od tego, czy wybory odbędą się w maju, czerwcu czy jeszcze później, niezależnie czy będą miały formułę tradycyjną czy korespondencyjną, czeka nas niebawem okazja do pokazania, że w jakimś wymiarze kształt życia politycznego zależy też od nas. Bo wybory, przynajmniej w założeniu, są kluczowym momentem dla demokracji. Rzecz w tym, że demokracja jest stale zagrożona, i to zarówno ze strony polityków (którzy mniej lub bardziej kurtuazyjnie i bez-pośrednio starają się zagarnąć większy obszar władzy, niż im się z definicji należy), jak i ze strony zwykłych obywateli. O pierwszym zagrożeniu napisano już wiele, nie widzę więc powodu, żeby po innych powtarzać. Ale warto też - szczególnie przed wyborami - spojrzeć na drugie z niebezpieczeństw: sytuację, kiedy my sami zagrażamy demokracji.

Dzieje się tak wtedy, kiedy formalny akt wyborczy staje się faktycznym zdogmatyzowanym aktem wiary. I nie mam na myśli aktu wiary rozumnej, gdy kredyt zaufania wobec polityka opieram na racjonalnych przesłankach. Chodzi o polityczny wymiar wiary fanatycznej, ślepej, pozbawionej jakichkolwiek wątków poznawczych. Wymiar ucieleśniony przez wyborcę, który już w chwili jednych wyborów wie, że i w kolejnych zagłosuje na ten sam szyld partii czy ruchu politycznego. Idea zdrowej demokracji zakłada, że wybory są momentem weryfikacji i rozliczenia pracy polityków. Społeczeństwo ma prawo ocenić działania klasy politycznej (zarówno rządzącej, jak i opozycyjnej) i zdecydować, kogo chciałoby zatrudnić na kolejny, kilkuletni kontrakt zwany kadencją. Tyle z teorii. W praktyce wygląda to różnie, bo sprawność systemu zależy od tego, na ile uczciwie wysilimy się i przeanalizujemy to, co politycy mają nam do zaoferowania, to, czy w czasie minionej kadencji u władzy wywiązywali się ze swoich zobowiązań albo jakie działania podejmowali jako opozycja - konstruktywne czy populistyczne. Tymczasem można odnieść wrażenie, że niemała grupa wyborców właściwie nie podejmuje przy urnie decyzji, bo nawet nie bierze pod uwagę możliwości oddania głosu na inną partię niż ta, którą wspiera od lat. Czy w tej sytuacji możemy mówić jeszcze o akcie wyboru? Obawiam się, że jest to raczej rodzaj wyznania wiary. 

Jedną z najbardziej destrukcyjnych dla rozwoju społeczeństwa demokratycznego postaw jest ślepe uwiązanie do konkretnych partii czy ruchów. Decyzje polityczne można podejmować na podstawie różnych kryteriów, lepszych czy gorszych, np. oceny konkretnych działań, zaufania do konkretnych postaci (zbudowanego na doświadczeniu ich dotychczasowej aktywności) itd. Ale dogmatyczne, ślepe i bezwarunkowe przywiązanie do jakichkolwiek szyldów politycznych jest zawsze wywieszeniem białej flagi w bitwie o swój udział w demokracji. Bo w praktyce zabija funkcję kontrolną, jaką społeczeństwo pełni wobec polityków. 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wojciech Teister

Redaktor serwisu internetowego gosc.pl

Dziennikarz, teolog. Uwielbia góry w każdej postaci, szczególnie zaś Tatry w zimowej szacie. Interesuje się historią, teologią, literaturą fantastyczną i średniowieczną oraz muzyką filmową. W wolnych chwilach tropi ślady Bilba Bagginsa w Beskidach i Tatrach. Jego obszar specjalizacji to teologia, historia, tematyka górska.

Kontakt:
wojciech.teister@gosc.pl
Więcej artykułów Wojciecha Teistera