Nowy numer 39/2023 Archiwum

Oscar polityczny

Od kilku lat oscarowa gala przyciąga coraz mniej widzów. Katastrofalny był rok 2018, kiedy obejrzało ją 26,6 mln osób.

Z pewnością transmisja z wręczenia Oscarów to jedno z największych medialnych przedsięwzięć. Gorączkę niedzielnego wieczoru podsyca tajemnica, jaką do chwili ogłoszenia na scenie otoczone są decyzje członków Amerykańskiej Akademii Filmowej. Do roku 1940 nazwiska laureatów otrzymywała wcześniej prasa, z zastrzeżeniem, że informacje o nagrodach można opublikować dopiero w noc wręczenia. Kiedy jeden z dzienników złamał zakaz, zerwano z tą tradycją.

Polityczny show

Z Oscarem nie może się równać wygrana na jakimkolwiek festiwalu filmowym, nawet największym, jak w Cannes czy w Wenecji. Faktem jest jednak, że od kilku lat transmisja wręczenia nagród przyciąga coraz mniej widzów. W 2018 r. obejrzało ją tylko 26,6 mln osób. Być może spadek oglądalności był zasługą Jimmy’ego Kimmela, popularnego komika, który prowadził uroczystość w latach 2017 i 2018. W ubiegłym roku, kiedy zrezygnowano z prowadzącego, liczba osób na widowni wzrosła, ale nie przekroczyła 30 mln, co dawniej się nie zdarzało. Przez lata w czasie gali nagrodzeni, odbierając nagrody, dziękowali współpracownikom czy rodzinie, a prowadzący usiłowali błysnąć dowcipem. Kimmel, zwolennik lewicy i zagorzały przeciwnik prezydenta Trumpa, sprawił, że scena ­Dolby Theatre zamieniła się w polityczny show. Laureaci i goście nie szczędzili słów krytyki prezydentowi i politykom z prawej strony sceny politycznej.

Można się spierać, czy sama nagroda została upolityczniona, chociaż nie ma wątpliwości, że jury przyznaje statuetki, kierując się kryteriami poprawności politycznej. Nie ma zresztą wielkiego wyboru, bo przecież twórcy, kręcąc filmy, również trzymają się tych zasad. Nic dziwnego, ponieważ dzisiaj za ich naruszenie można trafić do sądu – nawet cytując dzieła klasyka, który o poprawności politycznej nie miał pojęcia. Czy pozytywnym bohaterem może być osoba, która nie popiera „małżeństw” jednopłciowych czy adoptowania dzieci przez takie pary? Spójrzmy, jak w filmach traktowani są ludzie wierzący, nie wspominając już o duchownych. Zwykle wcale ich nie ma, co jest niezgodne z amerykańską rzeczywistością, a jeżeli już się pojawiają, traktowani są co najmniej podejrzliwie. Prym wiodą natomiast obrazy opowiadające o straszliwej opresji, jakiej doznają mniejszości, w tym rasowe i seksualne. Czy sytuację czarnych Amerykanów rzeczywiście można porównywać do tej sprzed kilkudziesięciu lat? Tymczasem można odnieść wrażenie, że ucisk ten jest o wiele większy niż w czasach niewolnictwa, a mniejszości seksualne poddawane są nieludzkim szykanom. Przypomina to znane stalinowskie hasło, że „w miarę postępów w budowie socjalizmu walka klasowa zaostrza się”. W USA socjalizmu jeszcze nie zbudowano, ale porównanie jest chyba przynajmniej częściowo adekwatne. W każdym razie program ogłoszony pięć lat temu przez Cheryl Boone Isaacs, prezydent Amerykańskiej Akademii Filmowej, by priorytetem działań organizacji było „poszerzenie różnorodności we wszystkich sferach, czyli płci, rasy, przynależności etnicznej i orientacji seksualnej”, realizowany jest pełną parą. Czy w tym roku te ustalenia znajdą odbicie w werdykcie jury, przekonamy się 9 lutego w czasie oscarowej nocy. Dowiemy się również, czy po raz kolejny uroczystość stanie się areną zaangażowanych lewicowych aktywistów z holly­woodzkiego światka.

Oscarowe aberracje

Polityczne wyskoki w czasie rozdania nagród przybrały na sile w ostatnich latach, ale zdarzały się już wcześniej. Czasem nie trzeba było przemówień na scenie, czego przykładem jest Jane Fonda, laureatka Oscara w 1972 r., znana z wyrazistych lewicowych przekonań. – Gdybyście zrozumieli, czym jest komunizm, modlilibyście się na kolanach o to, żeby pewnego dnia zostać komunistami – mówiła dwa lata wcześniej w czasie spotkania ze studentami Duke University w Karolinie Północnej. Statuetkę odbierała w kreacji uszytej na wzór munduru partyzantów Wietkongu. Krótko podziękowała za nagrodę i zeszła ze sceny. Nie musiała nic mówić, bo wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Kilka miesięcy później wyjechała do Hanoi, a niesławne zdjęcie, na którym siedzi na działku przeciwlotniczym, obiegło cały świat. W 1973 r. Marlon Brando, laureat Oscara za rolę w „Ojcu chrzestnym”, nie przybył na uroczystość. Nagrodę w zastępstwie odebrała Sasheen Littlefeather, aktywistka ruchu rdzennych Amerykanów, która przekazała oświadczenie Brando, wyjaśniające, że jego nieobecność spowodowana jest nieodpowiednim traktowaniem „amerykańskich Indian przez przemysł filmowy”. W 1977 r. Oscarem dla najlepszej aktorki drugoplanowej wyróżniona została Vanessa Redgrave za rolę w „Julii”. W swoim wystąpieniu znana z lewicowych poglądów aktorka wyraziła uznanie dla Akademii Filmowej za przeciwstawienie się „nielicznej bandzie syjonistycznych kryminalistów”, którzy atakowali ją za produkcję dokumentu o Palestyńczykach. Porównanie syjonistów do kryminalistów (w przemówieniu użyła zwrotu „hoodlums”, który można tłumaczyć również jako zbiry czy gangsterzy) wielu widzom się nie spodobało. Paddy Chayef­sky, który odbierał wówczas Oscara za scenariusz do filmu „Sieć” i znalazł się na scenie nieco później, powiedział, że uroczystość nie powinna być miejscem propagandowych wystąpień, i dodał, że sama gala nie należy do najważniejszych wydarzeń na świecie. Jednak polityczne wystąpienia gwiazd filmu w trakcie oscarowej gali były w tym czasie czymś wyjątkowym, swoistą aberracją. Nawet w 1979 r., kiedy dwa diametralnie różniące się stosunkiem do wojny wietnamskiej filmy: „Łowca jeleni” i „Powrót do domu” zdobyły nagrody, laureaci wygłosili apolityczne przemówienia.

Okryli się wstydem

Dzisiaj polityczne tyrady stają się normą, a słów Chayef­sky’ego nikt nie traktuje poważnie. Niedouczone często gwiazdy stają się ikonami popkultury i dają upust swoim politycznym namiętnościom. Nie tylko zresztą politycznym, bo wypowiadają się na każdy temat, trafiając do milionów widzów na całym świecie. Ostrze swej krytyki kierują w stronę prawicy. Najczęściej ich wystąpienia nie mają nic wspólnego z filmem, służą wyłącznie prezentacji poglądów laureatów, którzy, jak większość hollywoodzkiego światka, popierają lewą stronę sceny politycznej.

Michael Moore, autor nagrodzonego Oscarem w 2003 r. dokumentu „Zabawy z bronią”, skrytykował prezydenta Busha za inwazję na Irak. – Żyjemy w czasie, kiedy mamy człowieka posyłającego nas na wojnę z fikcyjnych powodów… Niech się pan wstydzi, panie Bush! – powiedział na scenie reżyser, nie zauważając wsparcia, jakiego udzielili wojnie prominentni politycy partii demokratów, Hillary Clinton i John Kerry. Sean Penn, zdobywca nagrody za rolę Harveya Milka, homoseksualnego polityka i ikony LGBT, po tym, jak wyborcy w Kalifornii zatwierdzili „Propozycję 8”, zakazującą małżeństw osób tej samej płci, skrytykował jej zwolenników podczas uroczystości w 2009 r. – Myślę, że to dobry czas dla tych, którzy głosowali za zakazem małżeństw homoseksualnych, by przemyśleli swoje stanowisko, które okryło ich wielkim wstydem – perorował aktor, który kazał się wstydzić większości mieszkańców stanu Kalifornia głosujących za poprawką. Czy rzeczywiście powinni się wstydzić za to, że zgodnie z wyznawaną wiarą za małżeństwo uważają związek kobiety i mężczyzny? Poprawka nie weszła w życie, bo unieważnił ją Sąd Najwyższy.

Podobnych przykładów jest oczywiście więcej, ale przez dwa lata, kiedy prowadzącym galę był Jimmy Kimmel, upolitycznienie uroczystości osiągnęło apogeum. Branża filmowa doszła do wniosku, że należy zmienić format programu, by powiększyć widownię. Czy rzeczywiście to wystarczy? Wydaje się, że problem tkwi gdzie indziej. Po prostu część widzów, a właściwie połowa populacji kraju ma dosyć ataków i kpin hollywoodzkich „autorytetów”, kpiących z każdego, kto ma odmienne od nich poglądy. Przedmiotem tych kpin są wyborcy Trumpa, konserwatyści, republikanie czy ludzie wyznający wartości chrześcijańskie. Trudno przypuszczać, by ci, których permanentnie się obraża, corocznie poddawali się ochoczo płynącemu z ekranu piętnowaniu. Czy w tym roku historia się powtórzy?•

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Dziennikarz działu „Kultura”

W latach 1991 – 2004 prezes Śląskiego Towarzystwa Filmowego, współorganizator wielu przeglądów i imprez filmowych, współautor bestsellerowej Światowej Encyklopedii Filmu Religijnego wydanej przez wydawnictwo Biały Kruk. Jego obszar specjalizacji to film, szeroko pojęta kultura, historia, tematyka społeczno-polityczna.

Kontakt:
edward.kabiesz@gosc.pl
Więcej artykułów Edwarda Kabiesza

Quantcast