Gdy Kościół zbierze już wszystkie dokumenty w procesach beatyfikacyjnych i kanonizacyjnych, przedstawia je do zatwierdzenia… niebu.
Jest wczesny wieczór, piątek 26 sierpnia 1988 roku, 3,25 mil morskich na zachód od portu Callao, niedaleko Limy. O godzinie 18.40 japoński statek rybacki „Kyowa Maru” uderza w nierozpoznany obiekt pływający. Po chwili przerażeni rybacy orientują się, że ich jednostka zderzyła się z okrętem podwodnym.
Kolizja niszczy tylną część kadłuba okrętu podwodnego na wysokości przedziału torpedowego. Woda wdziera się do środka, topiąc sześciu marynarzy. Kapitan Daniel Nieva Rodriguez próbuje zamknąć właz, aby zapobiec zatopieniu reszty okrętu, ale sam po chwili ginie. Niespełna pięć minut po katastrofie jednostka z 23 żywymi marynarzami na pokładzie osiada na głębokości kilkunastu metrów pod powierzchnią Pacyfiku.
Żeby powstrzymać wlewające się przez niedomkniętą klapę strumienie wody, trzeba ją unieść i odblokować rygle. Tego jednak nie da się zrobić ludzkimi siłami – właz na tej głębokości waży około 5 ton. Porucznik Roger Cotrina Alvarado, który przejął dowodzenie po nieżyjącym kapitanie, zaczyna głośno wzywać Bożej pomocy przez wstawiennictwo chorwackiej zakonnicy, sługi Bożej Marii Petković. Po chwili następuje zdarzenie całkowicie niewytłumaczalne. Porucznik czuje w sobie „siłę fizyczną i duchową potrzebną do działania dla ocalenia siebie i wszystkich towarzyszy”, po czym… unosi klapę, przekręca pokrętło, uruchamia rygle, a właz z łatwością się domyka. Woda nie dostaje się już do środka, a po kilkunastu godzinach załoga szczęśliwie opuszcza okręt.
Manewr niemożliwy
To, co stało się na peruwiańskim okręcie podwodnym „Pacocha”, jest po ludzku absolutnie niemożliwe. Już pół roku później tym niezwykłym zdarzeniem zajęła się watykańska Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych. Powołani przez Stolicę Apostolską rzeczoznawcy jednogłośnie orzekli, że „manewr, który w bardzo krótkim czasie wykonał porucznik Cotrina, jest racjonalnie, naukowo i technicznie niewytłumaczalny”.
To, co stało się na pokładzie „Pacochy”, Watykan oficjalnie uznał za cud 20 grudnia 2002 roku. Otworzyło to drogę do beatyfikacji Marii od Jezusa Ukrzyżowanego Petković, która została wyniesiona do chwały ołtarzy przez Jana Pawła II 6 czerwca następnego roku.
Kim była owa kobieta, skoro wymodliła taką rzecz? Skromną zakonnicą ze Zgromadzenia Służebnic Miłości, która swoje życie poświęciła służbie ubogim. Nie znała się na konstrukcji okrętów podwodnych, ale znała Zbawiciela. „Dla tego, kto kocha Jezusa Chrystusa, również cierpienie dla Niego będzie słodyczą. Nie ma bowiem miłości bez poświęcenia i cierpień znoszonych dla ukochanej osoby” – pisała w jednym z listów.
Dokładne badanie
Kościół nigdy nie stwierdza, że ktoś jest potępiony, czasami orzeka natomiast, że ktoś na pewno jest zbawiony. Beatyfikacja i kanonizacja to w gruncie rzeczy uroczyste stwierdzenie, że dana osoba jest w niebie.
Jak można coś takiego stwierdzić, będąc na ziemi? Nie do końca można, i właśnie dlatego Kościół, po dokładnym zbadaniu życia kandydata na ołtarze, oczekuje na cud, czyli zjawisko nadzwyczajne o charakterze nadprzyrodzonym, będące znakiem działania Boga i skierowane do człowieka. – Postępowanie beatyfikacyjne i kanonizacyjne zajmuje się cudami głównie jako środkami dowodowymi, służącymi potwierdzeniu świętości kandydatów na ołtarze. Dodatkowo są to środki dowodowe oparte nie na ludzkim osądzie i rozumowaniu, ale na nadprzyrodzonym wydarzeniu, które badane jest tylko wtedy i staje się środkiem dowodowym tylko wtedy, jeśli ma związek z wezwaniem wstawiennictwa konkretnego kandydata do chwały ołtarzy – mówi ks. dr Damian Bednarski, postulator w procesie beatyfikacyjnym ks. Jana Machy. Przywołuje opinię św. Tomasza z Akwinu, który uważał, że cud jest potwierdzeniem świętości osoby, którą Bóg chce przedstawić ludziom jako wzór cnoty.
Chodzi o coś więcej niż o zwykłą cnotę – o ponadprzeciętny sposób postępowania, motywowany celem nadprzyrodzonym. Gdy to zostanie stwierdzone, pozostaje drugi kluczowy warunek: cud za wstawiennictwem kandydata na ołtarze. Ma on być znakiem z nieba, swoistą Bożą pieczęcią na dokumencie przygotowanym przez Kościół, potwierdzeniem: tak, ta osoba jest święta i może stanowić przykład dla wiernych.
Kościół nigdy nie orzeka zaistnienia cudu bez bardzo dokładnego zbadania zdarzenia. „Proponowane cuda (...) bada się na zebraniu biegłych (jeśli chodzi o uzdrowienia – na zebraniu lekarzy), których wota i wnioski przedstawia się w dokładnie przygotowanej relacji. Następnie cuda winny być przedyskutowane na specjalnym posiedzeniu teologów i wreszcie na kongregacji kardynałów i biskupów” – napisał Jan Paweł II w konstytucji apostolskiej „Divinus perfectionis Magister”. Przypuszczalnie papież Polak nie pomyślał wtedy, że za jakiś czas według procedur przez niego określonych będą badane cuda dokonane za jego wstawiennictwem.
Coś się zmieniło
Siostra Marie Simon-Pierre ze Zgromadzenia Małych Sióstr Macierzyństwa Katolickiego bardzo kochała Jana Pawła II. Gdy 2 kwietnia 2005 roku zmarł, poczuła się tak, jakby świat jej się zawalił. „Straciłam przyjaciela, który dodawał mi sił, aby iść naprzód” – powiedziała przygnębiona. A potrzebowała tych sił, bo zmagała się z chorobą Parkinsona, tą samą, na którą chorował Ojciec Święty. Tego dnia siostry zaczęły modlić się za wstawiennictwem zmarłego papieża o uzdrowienie dla s. Marie. Objawy choroby jednak zaczęły się nasilać. Nie mogła już prowadzić samochodu, zaczął się pogarszać wzrok, wreszcie nawet pisanie stało się dla niej niemożliwe. 2 czerwca 2005 roku poprosiła przełożoną o zwolnienie z obowiązków. „Jan Paweł II nie powiedział jeszcze ostatniego słowa” – odpowiedziała przełożona. W drżącą dłoń zakonnicy włożyła wieczne pióro i poprosiła o napisanie słów: „Jan Paweł II”. To, co napisała s. Marie, z ledwością dawało się odczytać. Jednak po wieczornej modlitwie, o godzinie 21.37, w której papież zmarł, siostra znów wzięła do ręki pióro. Litery, które postawiła… były czytelne! Poczuła, że ustaje drżenie kończyn, ustąpił też ból, po czym zasnęła. Obudziła się o czwartej nad ranem. „Wstałam i poczułam, że nie jestem taka sama. Coś się we mnie zmieniło. Mogłam normalnie się poruszać” – relacjonowała później. Poszła do kaplicy, uklękła przed Najświętszym Sakramentem i zaczęła odmawiać różańcowe tajemnice światła, które ustanowił Jan Paweł II. Kilka godzin później wyraźnym pismem napisała list. Pokazując go przełożonej, powiedziała: „Czuję, jakbym urodziła się po raz drugi. Wyzdrowiałam. To dzieło Boga za wstawiennictwem Jana Pawła II”.
Wstań!
Gdy 1 maja 2011 roku Benedykt XVI beatyfikował swojego poprzednika, tego samego dnia zdarzył się cud, który umożliwił kanonizację Jana Pawła II. Floribeth Mora Diaz z Kostaryki została w niewyjaśniony sposób uzdrowiona z tętniaka mózgu. Wcześniej lekarze nie byli w stanie zaradzić jej chorobie, nie dawali żadnej nadziei. Posłali ją do domu, żeby tam czekała na śmierć. Floribeth, oglądając uroczystości beatyfikacyjne, modliła się za wstawiennictwem ukochanego papieża. Następnego dnia rano usłyszała głos: „Wstań, nie bój się”. Spojrzała na wiszące na ścianie zdjęcie Jana Pawła II. Zdumiona ujrzała jakby wysuwające się ręce papieża, który zachęcał ją do powstania. Podniosła się i – jak mówi – „do tej pory jestem na nogach”.
„Wiedzcie, że godnym podziwu czyni Pan swego wiernego” – zapewnia psalmista. To od Boga pochodzi świętość, która zadziwia ludzi. I od Boga pochodzą zadziwiające cuda, także te wyproszone za wstawiennictwem zbawionych w niebie. To wielkie łaski, ale największą daną człowiekowi łaską jest sama świętość.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się