W Meksyku wielbiciel jej głosu powiedział: „Dzięki pani byłem dzisiaj w niebie”. Żeby innych wprowadzać do nieba, Dominika Zamara długie godziny ćwiczy w samotności, a potem śpiewa ukochaną partię z „Toski”: „Żyję sztuką, żyję miłością”.
Operę uważa za królową sztuk. – To nie tylko śpiew, ale i teatr, monumentalne wyrażanie emocji – mówi. Jasny warkocz podkreśla jej młodość. A to wprowadza zamieszanie, bo zaczynamy się zastanawiać, kiedy zdążyła wystąpić na tylu scenach świata. Śpiewała w Accademia Teatro alla Scala w Mediolanie i w nowojorskiej Avery Fisher Hall przy Metropolitan Opera. W Warner Grand Theatre w Los Angeles brała udział w koncercie prowadzonym przez Kevina Spacey. Kiedy zeszła ze sceny, przybiegł jej pogratulować jako pierwszy.
Zdecydowała, że sztuce podporządkuje życie, i dotąd nie założyła rodziny. Podobnie jak jej ulubiona sopranistka Renata Tebaldi, która śpiewała za czasów Marii Callas. Z Callas natomiast ma wiele wspólnego przez nauczyciela – maestro Enrico De Mori. Ten wybitny dyrygent pracujący z legendarną śpiewaczką uwierzył w nią i przez ponad rok dawał jej bezpłatne lekcje. Mimo że deklaruje podporządkowanie życia sztuce, jest przekonana, że jedno i drugie trzeba zawierzyć Bogu. – Zawsze przed wyjściem na scenę kreślę znak krzyża, prosząc o wsparcie Boga i ukochanego, zmarłego już dziadka – opowiada. – Taką wiarę dostałam od mamy i dziadka i nigdy nie wstydziłam się do niej przyznawać.
Podobnie jak Wojciech Kilar uważa, że muzyka Mozarta, Bacha, Beethovena, Vivaldiego, Palestriny to dowody na istnienie Boga. Dodaje do nich Chopina, którego wykonuje na całym świecie, obserwując, jak ludzie się w nim zakochują.
Od dzieciństwa
Pierwszy poznał się na jej talencie dziadek Stanisław. Pochodził spod Limanowej, ale przeprowadził się do Wrocławia. – Był organistą w naszym kościele, a ja uczyłam się grać pod jego okiem – wspomina. – Doceniał, gdy jako dziewczynka nuciłam operowe wokalizy albo naśladowałam dźwięki przyrody. Mama kocha muzykę klasyczną i razem z nią chodziłam do opery i filharmonii.
Jeszcze w podstawówce, kiedy we Wrocławiu wystawiono „Aidę” Verdiego, uparła się, że będzie na wszystkich spektaklach, i dopięła swego. Rodzeństwo miało inne zainteresowania – siostra grała profesjonalnie w siatkówkę, brat został weterynarzem. Kiedy zdecydowała się na naukę w średniej szkole muzycznej, okazało się, że jest tam tylko klasyczny wydział operowy. Dostała się do klasy prof. Hanny Celejewskiej, gwiazdy operetki, którą uznała za swoją mistrzynię. – Życie osobiste całkowicie poświęciła pracy – wspomina.
W Akademii Muzycznej, którą skończyła z wyróżnieniem, jej mentorką została prof. Ewa Werner. Wyszukiwała jej oryginalny repertuar, także muzykę współczesną, której wykonawcy unikają, przekonani, że zniszczą sobie głos. Ale ona jest pewna, że jeśli posiada się dobrą technikę, nie ma takiego zagrożenia.
Wiara maestra
Dziadek nie dożył chwili, kiedy dostała roczne stypendium na studia w konserwatorium w Weronie. – Włochy to ojczyzna opery, więc uznałam to za pełnię szczęścia – opowiada. – Tam nawet ludzie niewykształceni muzycznie poznają się na mocnych, okrągłych głosach, a przy tym są bardzo wymagający wobec wykonawców.
Kiedy we wrześniu zeszłego roku śpiewała partię z „Traviaty” w teatrze operowym w San Nazzaro blisko Pawii, podczas śniadania w hotelu zagadnęła ją siedząca obok pani. Powiedziała, że specjalnie przyjechała posłuchać tego wykonania, a że zna każdą nutę partii, wykonawczyni powinna się pilnować.
Uważa, że nie ma przypadków i że gdzieś w górze była zaplanowana wizyta maestra Enrica De Mori na jej lekcji podczas stypendium w Weronie. Już prawie 80-letni mistrz, który dyrygował w najważniejszych teatrach muzycznych Włoch, przyszedł posłuchać, jak śpiewa. – Na koniec pochwalił mnie: „Molto bene” i zaprosił na lekcje do siebie – wspomina. – Chciałam mu powiedzieć, że nie stać mnie na płacenie za nie, ale sam zadeklarował, że da mi je bezpłatnie. On i jego żona traktowali mnie jak córkę. Z jednej strony był wymagający i oburzał się na każdy jej błąd, a w czasie prób zdarzało mu się rzucać nutami. Z drugiej – kiedy czasem po zajęciach wracała do domu zapłakana – dzwonił, proponując, żeby zaśpiewała z jego orkiestrą. Przyznaje, że wiara maestra De Mori w jej talent dodała jej skrzydeł.
W dzieciństwie mama była wymagająca. Kiedy przynosiła ze szkoły piątkę, pytała: „Dlaczego nie szóstkę?”. – Na początku śpiewania musiałam wszystko wywalczyć sobie sama, na dodatek w obcym języku.
Dziś śpiewa w dziewięciu językach, pozostając jednak wierna polskiemu i włoskiemu. – Lubię słynne powiedzenie wybitnego włoskiego tenora Beniamina Gigli: „Recytując, śpiewasz”. Świetnie wyraża moc włoskiego, narzucającego estetykę wykonania tekstu.
Królowa sceny
– My, śpiewacy operowi, posiadamy żywy instrument, który trzeba stale doskonalić – wyjaśnia. – Jak sportowcy musimy codziennie ćwiczyć przede wszystkim długi oddech przeponowy, od którego wszystko się zaczyna. Ważna jest też długość strun głosowych. Im są krótsze, tym wyższy głos. Bardzo dużo zależy od budowy głowy, od tego, ile jest w niej pustych miejsc, pełniących funkcję rezonatorów. – Moje policzki są uniesione nieco wyżej i to mi pomaga w stworzeniu naturalnego „centrum mikrofonowego”. Nie potrzebuję mikrofonu, bo dźwięk rezonuje przez puste przestrzenie między nimi.
Według niej talent to 50 proc. sukcesu. – Bazą musi być materiał głosowy: wolumen, barwa, które są darem niebios – wylicza. No i ciężka praca, która przypomina życie zakonnika, spędzającego godziny na modlitwie, tak jak ona na ćwiczeniu partii operowych. W Chinach obserwowała, że nawet dzieciom występującym na scenie przed prezentacją nie pozwalają z nikim rozmawiać, bo to dekoncentruje. – Przed koncertem nie mogę się zmęczyć, nie powinnam psuć sobie humoru, spotykając się z ludźmi, którzy prowokują złe emocje, bo wszystko odbija się na głosie – mówi.
Rzadko pije wino i inne alkohole, a kiedy jedzie w odległe strony świata, nie ma czasu na odpoczynek i zwiedzanie, tylko od ósmej rano do dwudziestej drugiej jest wrzucona w kierat prób. Z drugiej strony, kiedy wychodzi na scenę, staje się królową publiczności. – Ktoś ze słuchaczy zwierza mi się potem, że płakał, wzruszony moją partią, ktoś inny czeka z bukietem. Przyznaje jednak: – Przez chwilę, kiedy wracam do hotelu, po tych kwiatach i zachwytach odczuwam samotność.
Jak modlitwa
Szczególną wagę przywiązuje do wykonań muzyki sakralnej, która, według niej, przypomina modlitwę. Zwłaszcza kiedy śpiewa po łacinie, bo to język, w którym łatwiej porozumieć się z Bogiem. – Śpiewając muzykę sakralną, czuję, że zbliżam się do Niego – mówi. – Wielcy kompozytorzy tworzyli, odnosząc się do Boga.
Występowała w dziesiątkach kościołów, m.in. w bazylikach: św. Piotra w Watykanie, św. Marka w Mediolanie, św. Jana w Wenecji, św. Antoniego w Padwie, w sanktuarium o. Pio w Pietrelcinie i w San Giovanni Rotondo. Nigdy nie zapomni koncertu w małym kościele, gdzie o. Pio przez lata spowiadał i sprawował Eucharystię. Miała wtedy okazję nocować w „jego” klasztorze. Czuła się doceniona, kiedy w Morcone uhonorowano ją międzynarodową nagrodą o. Pio za osiągnięcia artystyczne. – To jeden z dwóch moich ważnych świętych, bardzo wymagający, ale odpowiada mi takie ustawienie życia – przyznaje. – Drugim jest Jan Paweł II – mówi. W ramach współpracy z watykańską fundacją Tota Pulchra daje koncerty, śpiewając dzieła kompozytorów, których cenił – Vivaldiego, Mozarta, Haydna, Pergolesiego. Marzy jej się wykonanie nowego utworu, napisanego ku czci Jana Pawła II z okazji 100. rocznicy jego urodzin.
Uroda życia
Doświadczyła prawie metafizycznego przeżycia, kiedy w minionym roku śpiewała dla tysiąca widzów „Requiem” Mozarta w bazylice św. Marka w Mediolanie. – Ten utwór jest w tonacji śmierci – minorowej, opiera się na d-moll – opowiada. – Kiedy w partyturze pojawia się ta nuta, widać pod nią dopisany przez kompozytora krzyż, a utwór nazywają maledizione – przeklętym. Mozart go nie dokończył, komponowanie przerwała jego śmierć. W tej bazylice wykonano po raz pierwszy „Requiem” Verdiego, a my, śpiewając Mozarta, czuliśmy, jak w tej przestrzeni spotykają się dwaj geniusze.
Woli role dramatyczne niż słodkie z opery buffo. W 2009 r. zadebiutowała we Włoszech partią Mimì w „Cyganerii” Pucciniego. – Lubię śmierć na scenie, ale po niej ciężko mi odżyć – przyznaje. – Kiedy umarłam, śpiewając „Addio”, część mnie umarła. Przez trzy miesiące ćwiczyła, a potem przez trzy dni nie potrafiła wrócić do rzeczywistości. – Takie role wyrażają cierpienie dotykające każdego artysty. Przyznaje, że cierpiała również, kiedy jej przyjaciel John Pollard, wybitny amerykański gitarzysta, popełnił samobójstwo. Dziś już wie, że każde cierpienie warto darować za bliskich. W wydanych we Włoszech płytach „Dream”, „Life” czy „Chopin Lieder op. 74” swoim głosem sławi urodę świata. Nie bez przyczyny otrzymała międzynarodową nagrodę Drzewo Życia. Nagroda jest włoska, ale przecież te zasługi rozciągają się też na inne kraje, w których daje koncerty. •
od ponad 30 lat dziennikarka „Gościa Niedzielnego”, poetka. Wydała ponad dwadzieścia tomików wierszy. Ostatnio „Nie chciałam ci tego mówić” (2019). Jej zbiorek „Szara jak wróbel” (2012), wybitny krytyk Tomasz Burek umieścił wśród dziesięciu najważniejszych książek, które ukazały się w Polsce po 1989. Opublikowała też zbiory reportaży „Mało obstawiony święty. Cztery reportaże z Bratem Albertem w tle”, „Zapisz jako…”, oraz książki wspomnieniowe: „Mój poeta” o Czesławie Miłoszu, „Takie piękne życie. Portret Wojciecha Kilara” a także wywiad-rzekę „Życie rodzinne Zanussich. Rozmowy z Elżbietą i Krzysztofem”. Laureatka wielu prestiżowych nagród za wywiady i reportaże, m.innymi nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w dziedzinie kultury im. M. Łukasiewicza (2012) za rozmowę z Wojciechem Kilarem.
Kontakt:
barbara.gruszka@gosc.pl
Więcej artykułów Barbary Gruszki-Zych
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się