Z uniezależnieniem się Polski od rosyjskiego gazu było dotąd tak jak ze zniesieniem wiz do USA: wszyscy mówili, że trzeba do tego dążyć, ale mało kto wierzył, że tego dożyje. Czy marzenie strategów ostatnich dekad realizuje się na naszych oczach?
W połowie listopada PGNiG podało informację, która jeszcze parę lat temu brzmiałaby jak political fiction: Polska przestanie sprowadzać gaz z Rosji z końcem 2022 roku. Rodzima spółka przekazała Gazpromowi tzw. oświadczenie woli zakończenia obowiązywania kontraktu jamalskiego z dniem 31 grudnia 2022 roku, a rosyjski potentat potwierdził, że taką informację otrzymał. Tym samym wypełniony został obowiązek zawarty w kontrakcie z 1996 roku, który wymagał od nas poinformowania rosyjskiego dostawcy o określeniu ewentualnej dalszej współpracy lub rezygnacji z niej na 3 lata przed wygaśnięciem umowy.
Każdy, kto przez te wszystkie lata śledził politykę energetyczną Rosji oraz polskie starania o dywersyfikację źródeł dostaw, wie, że rezygnacja z rosyjskiego gazu ma znaczenie nie tylko symboliczne, ale autentycznie przełomowe i strategiczne. Podstawowe pytanie, jakie rodzi się w tej sytuacji, brzmi: czy mamy zapewnioną wystarczającą dla naszej gospodarki ilość gazu z innych źródeł? I czy te „inne źródła” nie będą kosztować nas więcej niż gaz z Rosji?
Biedny płaci więcej
Najprościej odpowiedzieć na to drugie pytanie: więcej niż za gaz rosyjski chyba już się nie da zapłacić. A przynajmniej w naszym przypadku – bo kontrakt jamalski z 1996 roku, modyfikowany później kolejnymi aneksami i porozumieniami, przechodzi do historii również jako jedna z najbardziej niekorzystnych umów handlowych, za sprawą której byliśmy zmuszeni płacić za gaz więcej niż kraje Europy Zachodniej. Skąd to wiemy? Strona polska raczej nie „chwaliła się” wysokością stawek, zasłaniając się tajemnicą handlową, ale zrobiła to rosyjska agencja prasowa Interfax, która w 2015 roku ujawniła średnie ceny gazu, jakie płaciły Gazpromowi poszczególne kraje w latach 2013–2014: średnia cena za 1000 m3 gazu dla Polski w tym czasie wynosiła 429 i 379 dolarów amerykańskich, podczas gdy dla Niemiec 366 i 323 dolarów, dla Francji 404 i 338 dolarów, dla Włoch 399 i 341, dla Austrii 402 i 329, a dla Węgier 418 i 338 dolarów. Dane za wcześniejsze lata są jeszcze mniej korzystne dla Polski, bo podczas gdy średnia zachodnioeuropejska wynosiła 440 dolarów za 1000 m3, Polska za tę ilość gazu płaciła aż 500 dolarów. W podobnej sytuacji były kraje bałtyckie. Ceny gazu dla naszego regionu są zatem wyższe nie tylko nominalnie, biorąc pod uwagę jednostkową cenę za m3, ale również w odniesieniu do siły nabywczej. I to już wiemy z danych Eurostatu: według badań tego unijnego biura statystycznego polskie gospodarstwa domowe za gaz płaciły aż o 50 proc. więcej niż średnio obywatele pozostałych państw UE (w tym porównaniu więcej płacili tylko Szwedzi). Żeby postawić kropkę nad i, dodajmy, że w czasie gdy ceny gazu w Europie systematycznie spadały (bo kraje zachodnie dbały o dywersyfikację dostaw), w Polsce szły do pewnego momentu w górę, właśnie ze względu na brak alternatywnego dostawcy.
Gazoport? „Nie nada”
Wyśmiewane czy wręcz sabotowane przez niektóre siły polityczne projekty mające zmienić ten stan rzeczy dziś procentują nie tylko większą niezależnością od rosyjskiego dostawcy, ale pozwalają właśnie wysłać do Gazpromu „list pożegnalny”. Dziś z powodzeniem działa już gazoport w Świnoujściu, czyli terminal LNG do odbioru gazu skroplonego, dzięki któremu możliwe było podpisanie kontraktu na dostawę gazu z USA. Jednak w czasie, gdy wszystko było na etapie marzeń i projektu, nie brakowało środowisk, które kpiły z tego, przekonując, że to się nie może udać. Po drugie, jesteśmy na zaawansowanym etapie budowy Baltic Pipe, który już niedługo zapewni nam dostawę gazu z Norwegii. Obecnie zawarte kontrakty z Amerykanami zakładają dostawę gazu o objętości 5 mld m3, a docelowo (od 2025 roku) nawet 9 mld m3 rocznie, czyli tyle, ile w ostatnim czasie importujemy z Rosji. Nie można zapomnieć o kontraktach, jakie PGNiG zawarło w ubiegłym roku z dostawcami z Kataru oraz o wydobyciu i produkcji surowca rodzimego. W sumie, po uruchomieniu Baltic Pipe, Polska powinna mieć rocznie nawet spore zapasy gazu bez konieczności sprowadzania choćby metra sześciennego z Rosji.
Od razu warto dodać, że gaz z USA, wbrew obawom o kolejny korzystny dla dostawcy, ale nie dla odbiorcy kontrakt, ma być nominalnie tańszy od rosyjskiego o 20, a nawet 30 proc. „Polska przepłacała za rosyjski gaz ok. 1 miliarda złotych rocznie” – mówił niedawno prezes PGNiG Piotr Woźniak.
Płać i jęcz
Fani uzależnienia gazowego od Rosji zapominają często o jeszcze jednym szczególe z niesławnego kontraktu jamalskiego: o tzw. klauzuli „take or pay”, która wymusza na polskim odbiorcy płacenie (jeszcze do końca 2022 roku) za 85 proc. zakontraktowanego gazu, niezależnie od aktualnego zapotrzebowania, tzn. nawet w przypadku, gdy taka ilość gazu nie została sprowadzona. W sytuacji, gdy dywersyfikacja dostaw postępuje z roku na rok, jest to dla nas wyjątkowo niekorzystny zapis. W 2014 r. PGNiG podjęła wprawdzie próbę renegocjacji kontraktu i obniżki cen, jednak Gazprom był nieugięty. Z tego powodu w 2016 r. polska spółka złożyła wniosek do Trybunału Arbitrażowego, ale na rozstrzygnięcie jeszcze musimy poczekać. Jeśli będzie ono korzystne dla Polski, cena gazu spadnie i przynajmniej przez ostatnie trzy lata kontraktu jamalskiego będziemy płacić mniej, a ponadto dostaniemy rekompensatę za to, co przez lata przepłacaliśmy.
Ale kwestie finansowe, choć kluczowe, to i tak tylko pryszcz w obliczu tego, czym jest uzależnienie od dostaw z Rosji w sensie strategicznym i w kontekście naszego bezpieczeństwa. Możliwe, że jeszcze „na odchodne” Moskwa da nam to odczuć – cytowany wyżej prezes Woźniak przyznał, że spodziewa się „retorsji ze strony Rosji” w związku z nieprzedłużeniem kontraktu jamalskiego. Jego zdaniem najtrudniejszy może okazać się już początek 2020 r. – wtedy wygasa umowa tranzytowa między Rosją a Ukrainą, „co oznacza, że przez Ukrainę już nie będzie można gazu odbierać, choćby rosyjskiego. Następnie w maju przyszłego roku wygasa umowa tranzytowa przez Polskę. Tu się będzie mnóstwo działo” – mówił Woźniak w wywiadzie telewizyjnym. Możemy jednak spać spokojnie, bo dysponujemy zapasami gazu na wypadek takich sytuacji, do tego w pierwszej połowie krytycznego roku ma dotrzeć wystarczająca ilość zakontraktowanego już gazu LNG. Zresztą nie będzie to pierwszy raz, gdy Polska będzie musiała sobie radzić z niełatwym dostawcą: w 2016 roku Rosjanie – według prezesa PGNiG – wpuścili do wysyłanego do Polski gazu… wodę, co uniemożliwiło używanie tak „wzbogaconego” surowca w sieci. Ponadto w samym środku zimy 2012 r. dostawy gazu do Polski spadły nagle o kilka procent w stosunku do zakontraktowanej ilości.
Nie nasz interes
Wraz z kontraktem jamalskim skończy się dla Polski epoka nie tylko uzależnienia od jednego, i do tego niepewnego politycznie dostawcy, który politykę energetyczną traktuje jako podstawowe narzędzie uprawiania polityki międzynarodowej i szantażowania niewygodnych odbiorców. Skończy się także okres nieustannego proszenia „partnerów” o solidarność energetyczną. W polityce bezpieczeństwa, także energetycznego, Polska i Europa Centralna nie mogą liczyć na solidarność tzw. starej Unii, czego dowodów kraje zachodnie i sama Bruksela dostarczyły aż nadto. Nie chodzi tylko o niesławne nitki gazociągu Nord Stream, ale i o decyzje na unijnym szczeblu, które traktowały i nadal traktują Gazprom z pobłażaniem. Spektakularnym przykładem była zeszłoroczna ugoda, jaką Komisja Europejska zawarła z rosyjskim potentatem. Po pierwsze, KE nie ukarała Gazpromu za to, że wymuszał m.in. na Polsce podpisywanie niekorzystnych umów, a po drugie, KE „miała nadzieję”, że jeśli zrezygnuje z nałożenia kary na Gazprom, będzie on odtąd… „zachowywać się zgodnie z prawem” i unikać w przyszłości podobnych praktyk. Sprawa ciągnęła się od 2011 r., kiedy podczas kontroli w europejskich oddziałach Gazpromu inspektorzy Komisji Europejskiej zajęli i zabezpieczyli dokumenty dotyczące umów z poszczególnymi krajami. Inspektorzy wykonywali zwykłą pracę kontrolną w celu zweryfikowania zarzutów o stosowanie praktyk monopolistycznych przez Gazprom. Komisja w czasie tego dochodzenia ustaliła, że rosyjski potentat gazowy wymuszał niesprawiedliwe ceny tylko w przypadku Polski i niektórych krajów środkowoeuropejskich, przez co skutecznie dzielił unijny rynek.
W 2015 r. Komisja przedstawiła prawne zarzuty przeciwko rosyjskiej spółce: „Gazprom był świadomy, że jego działanie było niezgodne z prawem. Nadużywanie praktyk dotyczyło ograniczeń terytorialnych, które ze względu na swój charakter są bardzo szkodliwymi ograniczeniami konkurencji” – napisali komisarze w uzasadnieniu wszczęcia postępowania. Potencjalna kara – której ostatecznie nie nałożono – mogła wynosić nawet 10 proc. światowych obrotów Gazpromu, więc z pewnością o wiele bardziej ekonomicznym rozwiązaniem mogła być każda inna forma załatwienia ugody. W każdym normalnym państwie, w którym działają w miarę niezależna prasa i realne dziennikarstwo śledcze, spróbowano by przynajmniej zbadać, czy nie mamy do czynienia z gigantyczną aferą korupcyjną. Tutaj sprawa rozeszła się bez echa. W tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego, jak robić wszystko, by po 2022 roku nigdy już nie być zmuszonym do kupowania gazu z Rosji.•
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się