Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

Unia traci Bałkany

Trudno powiedzieć, kto dziś jest bardziej stratny na zablokowaniu rozszerzenia UE: kandydujące kraje czy sama Wspólnota.

Wyobraźmy sobie, że w 2002 roku Polska i inne kraje naszego regionu dowiadują się, że mimo wieloletniego procesu przygotowań, po spełnieniu szeregu wymagań państwa członkowskie nagle blokują proces negocjacyjny i rozszerzenie Unii, w efekcie czego nie stajemy się jej członkiem w maju 2004 roku. W takiej mniej więcej sytuacji znalazły się teraz Albania i Macedonia Północna. Na ostatniej prostej, jak się wydawało, nagle usłyszeli: jeszcze trochę poczekacie. To „trochę” tak naprawdę może oznaczać „wiele lat”, a może nawet „nigdy”. Problem w tym, że w przypadku tych dwóch krajów nie jest już takie pewne, kto bardziej będzie żałować tego wstrzymania – Unia czy sami zainteresowani. Wiadomo za to, kto na pewno się cieszy i kto jest bardziej jednoznaczny w ofertach składanych całym Bałkanom.

Szlaban przed metą

Podczas październikowego szczytu UE wydawało się, że nic nie stanie na przeszkodzie, by proces negocjacji z Albanią i Macedonią Północną posunąć mocno do przodu, a może nawet wskazać możliwy termin przyjęcia do Wspólnoty. Przeważająca większość przywódców państw członkowskich opowiedziała się za otwarciem rozmów akcesyjnych z Macedonią Północną i Albanią, ale stanowczo sprzeciwiła się temu Francja w osobie prezydenta Emmanuela Macrona. Przeciwne akcesji okazały się również Holandia i Dania. A ponieważ w takich sprawach konieczna jest jednomyślność krajów członkowskich, sprzeciw nawet samej Francji wystarczył, by rozszerzenie Unii zablokować. Nie byłoby w sumie nic dziwnego w takim ruchu, gdyby nie jeden „drobiazg”: oba kraje kandydujące były już na dość zaawansowanym etapie rozmów z Unią, znane były warunki, jakie muszą spełnić, by członkostwo było możliwe, i w tym kierunku szły prace wielu zespołów. „Jestem bardzo rozczarowany, że po raz kolejny nie udało nam się spełnić tego, co już kilka razy obiecywaliśmy” – w ten sposób niemiecki minister ds. europejskich Michael Roth skomentował postawę Francji. W podobnym tonie wypowiadał się szef austriackiego MSZ: „Oba te kraje udowodniły już swoją proeuropejską postawę podczas kryzysu migracyjnego. Wiele razy pokazały, że są częścią europejskiej rodziny. Spełniły także wszystkie warunki wstępne. Dlatego też powinniśmy im dać zielone światło” – mówił. Nawet Parlament Europejski, zdecydowaną większością głosów, przyjął rezolucję, w której ubolewa nad zablokowaniem rozszerzenia. Europosłowie uznali, że brak decyzji unijnych przywódców jest „strategicznym błędem, który szkodzi wiarygodności UE i wysyła negatywny sygnał do innych możliwych krajów kandydujących”.

Jest korupcja i korupcja

Teoretycznie decyzję o wstrzymaniu procesu rozszerzenia (którym jest de facto brak decyzji o rozpoczęciu negocjacji) można jeszcze odwrócić przy kolejnym szczycie UE. Nic jednak nie wskazuje na to, by nieprzejednane stanowisko Francji i Holandii miało ulec zmianie w przewidywalnym czasie. Francuzi przekonują, że zanim rozpoczną się negocjacje z kolejnymi krajami, trzeba zreformować cały system negocjacji. „Ten system jest bardzo zbiurokratyzowany. Rozdziały negocjacyjne otwiera się jeden po drugim bez głębszej refleksji nad przebiegiem całego procesu” – mówiła oficjalnie francuska delegacja. W kuluarach zaś dodawała, że wątpliwości budzi zwłaszcza przygotowanie Macedonii Północnej, więc proponowali rozdzielenie negocjacji – osobno z Albanią, osobno z Macedonią. Holendrzy z kolei odwrotnie – mają problem z Albanią i to z jej powodu chcieli rozdzielenia procesu negocjacji. „Albania musi najpierw wzmocnić walkę z korupcją” – mówili przedstawiciele holenderskiej delegacji. Postulat skądinąd ważny, tyle że po pierwsze oba kraje zrobiły już niemało na tej drodze, a po drugie, gdy w 2007 roku przyjmowano do Unii Bułgarię i Rumunię, brak pełnej przejrzystości w walce z korupcją nie przeszkodził w akcesji tych państw.

Wsparcie czy nagroda?

Pamiętam dokładnie dyskusję w tamtym czasie, gdy w dniu przyjęcia obu krajów podkreślano, że jest to kredyt zaufania przyznany niejako wbrew „zdolności kredytowej” Sofii i Bukaresztu: wytykano stojącą ciągle w miejscu odnowę sądownictwa, brak wystarczającej walki z korupcją, fatalną infrastrukturę lotniczą oraz handel ludźmi (głównie kobietami przeznaczonymi do prostytucji) oraz dyskryminację mniejszości narodowych i grup etnicznych. Ba, nowym członkom grożono otwarcie m.in. nieuznawaniem ich wyroków sądowych przez Brukselę, izolacją ich samolotów od unijnych lotnisk, a także wstrzymaniem unijnych dotacji. Co więcej, sam słyszałem, jak w kuluarach unijnych instytucji mówiło się często, że ten etap rozszerzenia Wspólnoty będzie niedobrym obniżeniem poprzeczki wymagań dla kolejnych kandydatów. Wprawdzie jednym z celów integracji zawsze była pomoc nowym, słabiej rozwiniętym członkom, jednak nie można tego traktować tylko jako programu pomocowego. Tymczasem na przykład Chorwacja zadawała wówczas pytanie, dlaczego nie może dołączyć do Unii w tym samym czasie, chociaż gospodarczo biła na głowę Bułgarię i Rumunię (ostatecznie Chorwacja wstąpiła do UE dopiero w 2013 roku). Nie ma oczywiście powodów, by uznawać, że dzisiaj Albania i Macedonia Północna są w lepszym stanie niż 12 lat temu Bułgaria i Rumunia. Dlaczego jednak wtedy długa lista zarzutów nie była przeszkodą dla członkostwa w UE, a jest nią dzisiaj?

Kreml Elizejski

Odpowiedź najbardziej optymistyczna jest taka, że w tym sprzeciwie jest logika: skoro Unia sama przeżywa kryzys, ba, stoi w obliczu realnego rozpadu, czego pierwszym akcentem jest wiszący ciągle w powietrzu brexit, skoro kraje unijne nie są jednomyślne co do kierunku dalszej integracji, nie wiedzą, na ile ma to być twór wyłącznie gospodarczy, na ile polityczny, a na ile również kulturowy i cywilizacyjny, to rozsądne jest wstrzymanie się z przyjmowaniem nowych członków. Tyle tylko, że bardziej prawdopodobny na blokowanie rozszerzenia UE wydaje się wpływ czynników zewnętrznych, przede wszystkim Rosji. Zwłaszcza teraz, gdy Władimir Putin zyskał w prezydencie Francji prawdziwego orędownika interesów rosyjskich.

Moskwa nie od dziś doskonale rozgrywa tzw. starą Unię, dzieląc jej członków w sprawach często kluczowych dla bezpieczeństwa, ale przede wszystkim niezwykle aktywnie działa na polu zatrzymania dalszego poszerzania UE. I podczas gdy kraje członkowskie UE wahają się, czy w ogóle chcą przyjmować nowe kraje, czy nie, gdy sami zainteresowani kandydaci są wewnętrznie podzieleni i miotają się między ofertami Zachodu a ofertą z Rosji (i coraz częściej z Chin czy krajów arabskich), tylko Rosja wydaje się konsekwentnie realizować swój plan: gdzie się da, zatrzymać przy sobie, gdzie się da mniej – działać na rzecz destabilizacji. A nie ma drugiego takiego regionu w Europie z tak podatnym na manipulacje gruntem jak Bałkany. Skoro udaje się Rosji rozgrywać swoje interesy w krajach mocno osadzonych w strukturach zachodnich, to o ileż bardziej może sobie na to pozwolić na terenie z ciągle świeżymi ranami i rozregulowaną nawigacją geopolityczną. A im mniej zdecydowania Zachodu – „brać” te Bałkany czy ich nie „brać” – tym większa aktywność Rosji.

Rosja nie wybrzydza

W całej tej historii z zablokowaniem negocjacji z Albanią i Macedonią Północną najciekawsze jest to, że sama Unia, przynajmniej w Brukseli, wydaje się świadoma tego, że traci Bałkany na rzecz Rosji. Dowodem na to była deklaracja Komisji Europejskiej opublikowana dwa lata temu, w której nagle, po dłuższym zaniedbywaniu tematu, przedstawiono plan procesu negocjacyjnego z krajami bałkańskimi. „Przy wystarczającej woli politycznej, wprowadzeniu w życie prawdziwych reform oraz trwałym rozwiązaniu sporów z sąsiadami Czarnogóra i Serbia będą gotowe do członkostwa w UE przed 2025 r. W tym samym momencie negocjacje akcesyjne powinny być zaawansowane z Albanią, Bośnią i Hercegowiną, Macedonią oraz Kosowem” – napisała wówczas Komisja, choć nieco wcześniej deklarowała, że w przewidywalnej przyszłości nie będzie poszerzenia UE. Ten nagły zwrot był wywołany m.in. wzmożoną aktywnością Rosji, zwłaszcza na zachodnich Bałkanach. Bruksela i kilka stolic unijnych nagle doznały olśnienia, bo okazało się, że kraje pozostawione w niepewności co do swojej przyszłości stały się obiektem bardzo jednoznacznego i konkretnego zainteresowania ze strony Moskwy. Deklaracja Komisji kazała wierzyć, że to przeciąganie liny na Bałkanach między Rosją a Zachodem raczej szybko się nie skończy. Było jasne, że może się skończyć, jeśli Zachód „odpuści” Bałkany. Wiadomo było przecież, że regionu nie odpuści Rosja, choćby z tego powodu, że zdaje sobie sprawę ze swojej pozycji gospodarczej w tym regionie. Nie bez znaczenia są również historyczne i kulturowe powiązania dużej części Bałkanów z Rosją. Najbardziej to rozdarcie między Zachodem a Rosją, ze wskazaniem jednak na tę drugą, było i jest widoczne w przypadku Serbii. Dziś, po zablokowaniu akcesji przez coraz bardziej zaprzyjaźnionego z Putinem Macrona, rozdarcie staje się widoczne również w przypadku Albanii i Macedonii Północnej. Ze wskazaniem na Rosję. •

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy