Myśl wyrachowana: Coraz mocniej inwestuje się w doczesność, gdy coraz mniej wierzy się w wieczność.
Podróże kształcą, wiadomo. Kiedyś wiele nauczyła mnie wizyta w kościele pw. św. Karola Boromeusza w Wiedniu. Piękna świątynia, perła baroku. Nad centralną częścią budowli wznosi się olbrzymia kopuła, wewnątrz cała pokryta malowidłami. Z poziomu posadzki nie widać detali, więc… w środku kościoła postawiono rusztowania z szybem windowym i platformą u góry, żeby turyści mogli sobie freski z bliska pooglądać. Rzecz jasna szpeci to całe wnętrze, ale co z tego – liczy się wygoda turystów. Bo to dla nich jest dziś ten kościół, a nie dla modlących się. Wierni byli tam kiedyś, dziś są ciekawscy.
Dla wiernych jasne było, że piękno świątyni wyraża stosunek człowieka do Boga: dla Niego wszystko, co mamy najcenniejszego – zwłaszcza że i tak wszystko mamy od Niego.
Dla ludzi pozbawionych wiary ta motywacja staje się niezrozumiała. Widzą to jako marnowanie sił i środków, „które przecież można było przeznaczyć na szpitale, żłobki, przedszkola”, tratatata, ale ponieważ kościoły już stoją i imponują wyglądem, to niech przynajmniej ludzie mają z nich jakiś pożytek. Niech sobie, na przykład, pooglądają z bliska detale architektoniczne na suficie albo sprawdzą, jak się siedzi w stallach.
Rzecz ta ma wymiar symbolu. Pokazuje ona, że środowisko pozbawione żywej wiary staje się prostackie i nieraz nawet zewnętrznie brzydsze. Niby służy człowiekowi, ale przecież nie całemu. Raczej tylko temu, co w nim zniszczalne i przemijające. Wszystko ma być funkcjonalne, ale tylko na ziemi. O funkcjonowaniu w niebie to i mówić za bardzo nie wypada. Dlatego freski się, owszem, przydadzą – żeby się człowiek mógł ukulturalnić. A konfesjonał też się przyda, bo gdzieś szczotki trzymać trzeba.
To znamienne, że kurczące się środowiska katolickie w wielu miejscach na Zachodzie stały się niemal wyłącznie organizacjami charytatywnymi. Przy czym chodzi tam zasadniczo o zaspokojenie potrzeb ciała, o uśmierzanie cierpień i usuwanie niedogodności życia, tak jakby ideałem chrześcijanina było pozbycie się wszystkich duchowych i fizycznych defektów i ograniczeń.
To wszystko jest oczywiście ważne, musimy przychodzić z pomocą potrzebującym, ale nie tak, jakby ludzkie potrzeby kończyły się na ciele. Skoro sam Jezus mówi, że lepiej stracić oko, rękę czy nogę niż w świetnej kondycji skazać się na potępienie, to znaczy, że nie ziemska pełnosprawność jest naszym celem. W pewnych sytuacjach konieczność zmagania się z defektami może się okazać większą łaską niż ich ustąpienie. No bo co z tego na przykład, że będę mistrzem skoku w dal, jeśli ta zdolność umożliwi mi skok w przepaść?
Z Ewangelii wynika, że jeśli coś nie służy zbawieniu, to nie służy niczemu. Winda pod kopułę kościoła to naprawdę nie jest winda do nieba.•
Dziennikarz działu „Kościół”
Teolog i historyk Kościoła, absolwent Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wieloletni redaktor i grafik „Małego Gościa Niedzielnego” (autor m.in. rubryki „Franek fałszerz” i „Mędrzec dyżurny”), obecnie współpracownik tego miesięcznika. Autor „Tabliczki sumienia” – cotygodniowego felietonu publikowanego w „Gościu Niedzielnym”. Autor książki „Tabliczka sumienia”, współautor książki „Bóg lubi tych, którzy walczą ” i książki-wywiadu z Markiem Jurkiem „Dysydent w państwie POPiS”. Zainteresowania: sztuki plastyczne, turystyka (zwłaszcza rowerowa). Motto: „Jestem tendencyjny – popieram Jezusa”.
Jego obszar specjalizacji to kwestie moralne i teologiczne, komentowanie w optyce chrześcijańskiej spraw wzbudzających kontrowersje, zwłaszcza na obszarze państwo-Kościół, wychowanie dzieci i młodzieży, etyka seksualna. Autor nazywa to teologią stosowaną.
Kontakt:
franciszek.kucharczak@gosc.pl
Więcej artykułów Franciszka Kucharczaka
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się