Jak wielka musi być skala konfliktu w Sudanie Południowym, że papież, prosząc o pokój, zdobył się na ucałowanie stóp jego przywódcom?
Dla świata już sama nazwa tego państwa jest mało osłuchana i przez to nieco kłopotliwa, a co dopiero rozumienie istoty trawiącego je konfliktu i rozróżnianie, kto jest kim. Sudan Południowy dla znacznej części odbiorców światowych mediów stanowi wyzwanie intelektualne. Trudno się więc dziwić, że gest papieża mógł być trochę nieczytelny – niektórzy mówią: gorszący. Ale i dla tych, którzy pamiętają, jak w 2011 roku powstało to najmłodsze państwo na świecie (po oddzieleniu się od znienawidzonej ze wzajemnością Północy), konflikt wewnętrzny jest mało znany. Po formalnym podziale Sudanu wszystko „miało być” idealne. Tymczasem okazuje się, że jest co najmniej tak samo, jeśli nie bardziej tragicznie. Kraje afrykańskie od zawsze znajdują się na marginesie zainteresowania światowych mediów, przez co pokrzywdzeni w tamtejszych wojnach padają ofiarą również światowej obojętności. Gest papieża, rozpaczliwy w swoim radykalizmie, budzi zainteresowanie tym, co tak naprawdę dzieje się w Sudanie Południowym. A to z kolei pozwala zrozumieć, że jeśli gest Franciszka nie pomoże zatrzymać wojny w tym kraju, to raczej nic innego już nie pomoże.
Dwa państwa
Prawie 100 procent. Taki był wynik referendum na początku 2011 roku, w którym Sudańczycy z Południa opowiedzieli się za podziałem kraju. W ten sposób chrześcijanie i animiści, stanowiący większość mieszkańców w południowej części Sudanu, wywalczyli niepodległość i kilka miesięcy później odłączyli się od muzułmańskiej Północy. Referendum było wynikiem ustaleń pokojowych z 2005 roku, podpisanych przez rząd Sudanu w Chartumie i rządzący na południu Ruch Wyzwolenia Sudańczyków. Trwający 22 lata konflikt między arabską Północą a „bardziej afrykańskim” Południem kosztował życie ok. 2 mln osób, a 4 mln zmusił do ucieczki. Po podziale kraju, choć dominowało poczucie ulgi, nikt nie wiedział, w jakim kierunku rozwinie się sytuacja w nowym państwie. Południe było dużo biedniejsze od Północy, większość społeczeństwa nie potrafiła wtedy czytać i pisać (nie potrafi tego do dziś), nie było też wiadomo, na jak długo wystarczy entuzjazmu wywołanego niepodległością. Ponadto obawiano się, że rząd w Chartumie, stolicy Sudanu, nie dotrzyma słowa i nie pozwoli mieszkańcom Południa dokonać separacji.
Dość szybko okazało się, że samo referendum i podział kraju jeszcze wiosny nie czynią – walki między Sudanem a Sudanem Południowym trwały. Pogranicze obu krajów stało się scenerią prawdziwej katastrofy humanitarnej i wywołanego głodem exodusu milionów ludzi. Nawet po podpisaniu w 2012 roku paktu o nieagresji trwały zacięte walki, w tym także bombardowanie pól naftowych sąsiada.
Chrześcijaństwo etniczne
Prawdziwy dramat rozgrywał się jednak wewnątrz nowego państwa, niepodległego już Sudanu Południowego. Optymistyczne wizje, jakie niektórzy obserwatorzy snuli po podziale kraju, wynikały z niezrozumienia pewnej kwestii. Z faktu bowiem, że muzułmańska Północ przez lata gnębiła głównie chrześcijańskie Południe, nie wynika wcale, że Południe stanowi etniczny i religijny monolit, rodzinę, która pozbyła się największego wroga. Jeszcze większymi wrogami dla siebie nawzajem okazali się właśnie chrześcijańscy mieszkańcy Sudanu Południowego – mówimy o około 100 grupach etnicznych, skonfliktowanych ze sobą w wielu konfiguracjach. Nawet w latach, w których Południe było skazane na walkę o przetrwanie z muzułmańską Północą, poszczególne plemiona toczyły między sobą jeszcze brutalniejszą wojnę. Dziesiątki tysięcy ofiar po każdej kolejnej masakrze. Jak można było po czymś takim zakładać, że po oddzieleniu się od Północy powstanie pokojowa i chrześcijańska kraina mlekiem i miodem płynąca? Choć to byłoby możliwe ze względu na przyzwoite złoża ropy i złota. Gdyby tylko ktoś zarządzał wydobyciem i przetwarzaniem tych surowców, zamiast zajmować się nieustanną wojną, Sudan Południowy mógłby się stać małą regionalną potęgą. Wojna domowa i walka o władzę przekreśliły jednak te szanse.
Dwa plemiona
Osią obecnego konfliktu jest rywalizacja na śmierć i życie między dwoma największymi plemionami: Dinka i Nuer. Czystki etniczne, jakie fundują sobie obie strony, kosztowały już życie dziesiątki tysięcy ludzi, a ponad 2,5 mln osób wypędziło z domów i miejscowości. Kilka miesięcy temu udało się doprowadzić do podpisania porozumienia między plemionami. Ponieważ jednak sam papier nie gwarantuje niczego, nawet w świecie w miarę ustabilizowanych demokracji, a co dopiero w kraju, który nie znał dotąd innego języka negocjacji niż przemoc, dla wszystkich było wiadome, że jest to ciągle dość kruchy pokój. Bez długoletniej, żmudnej pracy u podstaw nie uda się ugasić podsycanej od dekad nienawiści, która stała się częścią południowosudańskiego krwiobiegu. Krokiem, który ma pomóc dokonać tej – po ludzku ciągle niemożliwej – przemiany, ma być planowany na maj nowy podział władzy między dwoma wrogimi plemionami. Dinka i Nuer mają stworzyć zupełnie nowy system władzy, w którym obie grupy etniczne będą miały swoich przedstawicieli i pełną odpowiedzialność za kraj.
Ale ponieważ wszelkie polityczne ustalenia, które nie idą w parze z przemianą myślenia – zwłaszcza po doświadczeniu zbrodni mających znamiona ludobójstwa – są raczej skazane na porażkę, powstał niezwykły i niespotykany dotąd pomysł: skłócone strony zaproszono na... wspólne rekolekcje do Rzymu. Inicjatywa zrodziła się w działających w Sudanie Południowym Kościołach. Głównym pomysłodawcą miał być anglikański arcybiskup Canterbury Justin Welby. W porozumieniu z innymi wspólnotami protestanckimi oraz ze Stolicą Apostolską zorganizowano więc wyjazd dotychczasowych wrogów do Rzymu.
Cuda się zdarzają
To były autentyczne narodowe rekolekcje – wziął w nich udział zarówno prezydent Sudanu Południowego Salva Kiir Mayardit, który jest katolikiem i należy do plemienia Dinka, jak i członek wrogiego plemienia Nuer, Riek Machar, protestant, były wiceprezydent tego kraju, rywalizujący o władzę z obecnym prezydentem. Pojechały też inne osoby skłócone z Macharem. Nas interesuje najbardziej to, co zrobił papież. Po zakończonych rekolekcjach spotkał się z ich uczestnikami i w obecności abp. Justina Welby’ego oraz liderów pozostałych wspólnot chrześcijańskich podszedł do zaskoczonych skłóconych przywódców, uklęknął kolejno przed każdym z nich i pocałował w stopy. Trzeba przyznać, że już sam fakt wspólnego przyjazdu na rekolekcje przywódców stron, które nawzajem oskarżają się o zbrodnie ludobójstwa, jest nadzwyczajnym cudem. Nawet jednak jeśli samo spotkanie nie poruszyło liderów, to bez wątpienia gest papieża jest faktem, wobec którego będą musieli zająć jakieś stanowisko. Taka postawa papieża jest szokująca dla nas, a tym bardziej dla nich, przyzwyczajonych do wszystkiego, tylko nie do jakiejkolwiek formy uniżenia się jednej osoby przed drugą. Z tego wyjazdu do Rzymu nie mogą nie zrodzić się dobre owoce dla Sudanu Południowego. •
Zastępca redaktora naczelnego
W „Gościu" od 2006 r. Studia z socjologii ukończył w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował m.in. w Instytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie. Laureat nagrody Grand Press 2011 w kategorii Publicystyka. Autor reportaży zagranicznych, m.in. z Wietnamu, Libanu, Syrii, Izraela, Kosowa, USA, Cypru, Turcji, Irlandii, Mołdawii, Białorusi i innych. Publikował w „Do Rzeczy", „Rzeczpospolitej" („Plus Minus") i portalu Onet.pl. Autor książek, m.in. „Mocowałem się z Bogiem” (wywiad rzeka z ks. Henrykiem Bolczykiem) i „Psycholog w konfesjonale” (wywiad rzeka z ks. Markiem Dziewieckim). Prowadzi również własną działalność wydawniczą. Interesuje się historią najnowszą, stosunkami międzynarodowymi, teologią, literaturą faktu, filmem i muzyką liturgiczną. Obszary specjalizacji: analizy dotyczące Bliskiego Wschodu, Bałkanów, Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, a także wywiady i publicystyka poświęcone życiu Kościoła na świecie i nowej ewangelizacji.
Kontakt:
jacek.dziedzina@gosc.pl
Więcej artykułów Jacka Dziedziny