Umierać, nie żyć!

Zdjęcie umierającej s. Cecylii obiegło świat. Mimo straszliwego cierpienia karmelitanka wydawała się wręcz rozpromieniona. Podobnie Dulcissima czy Mała Tereska. Czy musimy panicznie bać się śmierci?

Marcin Jakimowicz; GN 43/2017

|

26.11.2017 04:45 GOSC.PL

dodane 26.11.2017 04:45
0

Śmierć jest dla nas zagadką, wielką niewiadomą. Wiarygodnie opowiedzieć mogliby o niej jedynie ci, którzy byli po „drugiej stronie” i wrócili: Jezus – pierworodny spośród umarłych, oraz wskrzeszeni Jego mocą (młodzieniec z Nain, córka Jaira, Łazarz czy Eutych). Pewien zaprzyjaźniony muzyk paradował przed laty po ulicach w koszulce „Ready to die” (Gotowy, by umrzeć). Do czasu, gdy jego rodzina otrzymała list z pogróżkami. Ktoś napisał, że wydano na nią wyrok śmierci. Wystarczyło, by znajomy schował koszulkę do szafy. Jego kolega, który zarzekał się przed laty: „Śpiewam o śmierci, bo się jej nie boję”, pytany dziś o hasło sprzed dekady, uśmiechnął się: „Od tamtej pory troszkę się pozmieniało”.

Chrześcijaństwo, które – jak chciał prawosławny teolog Paul Evdokimov – powinno być „marszem życia przez cmentarze świata”, przełamuje paraliżujące, skażone wirusem rozpaczy diagnozy: „Śmierć jest czymś odrażającym, jedyną obsesją, która nie może stać się rozkoszna” (Emil Cioran). Podpowiada: nie trzeba się jej panicznie bać.

Za jeden uśmiech

Długo wpatrywałem się w to zdjęcie. Fotografia z łóżka argentyńskiego Hospital Austral obiegła świat. Twarz mniszki promieniała. A przecież s. Maria Cecylia od Najświętszego Oblicza niewyobrażalnie cierpiała! Uwagę mediów społecznościowych przykuł jej uśmiech. Był po prostu nie z tego świata. Zdjęcie w mig zrobiło furorę w sieci.

Plan dnia, który mozolnie przerabiała na własnej skórze mniszka, był do bólu przewidywalny: radioterapia, badania, chemioterapia. Urodzona w 1973 r. Argentynka, która dotąd zarażała otoczenie swym uśmiechem, nie przestawała zadziwiać nawet zmożona śmiertelną chorobą. Żyła zaledwie 43 lata, z czego 19 w klasztorze w Santa Fe. Zmarła przed rokiem, 23 czerwca, wyniszczona nowotworem języka i płuc.

Od dzieciństwa przepadała za jazdą konną, tańcem i muzyką. Była duszą towarzystwa, a przyjaciele wspominają jej ogromne poczucie humoru. Jej babcia Julieta, sponsorując nastolatce wycieczkę do Europy, nie przypuszczała, że będzie to przełomowe wydarzenie w życiu wnuczki. W Ávila dziewczyna doświadczyła przynaglenia, by oddać samą siebie Jezusowi za klauzurą Karmelu. Odtąd nie potrafiła opędzić się od tej myśli. Dwadzieścia lat temu zapukała do furty klasztoru w Santa Fe, który odtąd stał się jej domem.

Dwa lata temu, 11 grudnia, udała się do dentystki. Powód? Ból jamy ustnej i niegojące się rany języka. Została skierowana na tomografię. Diagnoza: nowotwór dolnej części języka, który mniszka nazywała „najświętszą pateną do przyjmowania Ciała i Krwi”. Odtąd zamieniła klasztor w Santa Fe na szpital. Jej stan zdrowia pogarszał się z dnia na dzień. Nie mogła już normalnie jeść. Zachorowała na zapalenie płuc. Gdy dowiedziała się, że rak zaatakował cały język, pisała: „Jezus błogosławi mnie w sposób szczególny tą chorobą. Nie będzie mnie prosił ponad moje siły”. Gdy po tracheotomii przestała mówić, notowała: „Ofiaruję się na wszystko, o co On mnie poprosi, z tą głęboką radością bycia kochaną. Jest wiele bólu, nie mogę ani się modlić, ani myśleć. Ofiarowałam to wszytko za jedność Karmelu, szczególnie w Argentynie, za jedność Kościoła i za papieża”. Kilka dni przed śmiercią otrzymała wiadomość od samego Franciszka: „Cecylio, jestem blisko Ciebie. Wiem, że przechodzisz moment krzyża. Jednak wiem, że posiadasz wewnętrzny pokój i ofiarowujesz się za Kościół. Niech będzie tak, jak Pan chce. To, czego On pragnie, jest zawsze najlepsze. Bardzo Cię kocham… Dziękuję!”.

Zmarła 23 czerwca 2016 r., otoczona mniszkami i najbliższymi. Byli zdumieni jej pokojem wewnętrznym i radością, która wprost biła z jej twarzy. Prosiła, by jej pogrzeb przypominał radosną uroczystość narodzin dla nieba. I tak się stało.

Pojadę do Krakowa i tam umrę

Przeżywamy w Kościele Rok św. Brata Alberta. Ksiądz Czesław Lewandowski, świadek ostatnich dni świętego, wspominał: „Wtedy to nastała przepiękna chwila, która niezatarte wrażenie zrobiła na obecnych. Pokrzepiony »chlebem mocnych«, usiadł na tapczanie i z pogodnem obliczem i miłością patrzał na otaczające go dzieci duchowne, które wyrażały Swemu Ojcu swe uczucia, prosiły go pojedynczo to o modlitwę, to znowu o błogosławieństwo i inne usługi duchowne, a on mile spełniał ich życzenia i dawał ostatnie nauki. (…) Scena ta zrobiła wielkie wrażenie na obecnych, rozległ się płacz i szlochanie. Nagle w jego oczach zabłysły dziwne jakieś ognie. Umierający starzec przemienia się jakoby w jakiegoś olbrzyma, a z ust jego, jak grom, zaczęły padać dziwnie mocne słowa, które do głębi duszami obecnych wstrząsnęły: »Co tu płakać? Z wolą Boską macie się zgadzać i za wszystko Bogu dziękować! Tak jest! Trzeba Bogu dziękować za chorobę i za śmierć, jak ją zsyła. Zmówić trzeba Magnificat!«. Ucichł płacz, a Brat Albert użył tytoniu, by pod dymem tej pospolitości ludzkiej ukryć zarazem, co heroicznego i nadzwyczajnego w nim zauważono. Rozmawiał potem jeszcze ze swoimi dziećmi z całą swobodą ducha i jakby ich chciał rozweselić, zdobił słowa miłym dowcipem, zachęcając ponownie do ukochania nad wszystko woli Boskiej i by nie zapomnieli Bogu za wszystko dziękować”.

1 / 2
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Jakimowicz; GN 43/2017

Zapisane na później

Pobieranie listy