Włodarze miast i wsi, tworzący dotąd bardzo zróżnicowane środowisko, wspólnie dołączyli do frontu „anty-PiS”.
Są projekty ustaw zgłaszane przez rząd lub grupy posłów i są propozycje zmian ustrojowych, o których mówi jedynie prezes partii mającej w parlamencie większość. Nowa samorządowa ordynacja wyborcza mieści się w tej drugiej kategorii, jak się okazuje, wcale nie mniejszej rangi. Żaden konkretny projekt nie ujrzał jeszcze światła dziennego, o jego założeniach wspomniał jedynie w TVP Jarosław Kaczyński, ale to wystarczyło, by wywołać prawdziwą lawinę.
Marzec może przejść do historii jako samorządowa wiosna ludów, gdyż po zapowiedzi lidera PiS o wprowadzeniu już w najbliższych wyborach zakazu ponownego kandydowania dla wójtów, burmistrzów i prezydentów urzędujących co najmniej dwie kadencje samorządowcy zawiązali formalną konfederację, niczym szlachta w I Rzeczypospolitej przeciw królowi. W roli monarchy występuje oczywiście rządząca partia, a sejmikowa (nomen omen) szlachta zgłasza stanowcze weto wobec planów zmiany ordynacji. I trudno jej się dziwić. Gdyby ustawa weszła w życie, bez względu na decyzję wyborców na pewno władzę w miastach i gminach straciłoby 70 proc. włodarzy.
Przewietrzyć gabinety
Projekt dotyczący zmian w ordynacji wyborczej do samorządów jest już „zaawansowany” i ma zostać przegłosowany jeszcze przed wakacjami. – My będziemy uchwalać ustawę taką, iż już w 2018 roku ci, którzy mają za sobą dwie kadencje, nie będą mogli dalej kandydować na te same stanowiska – zapowiedział Jarosław Kaczyński. Zaskoczeniem nie jest sam pomysł wprowadzenia limitu kadencji, ale decyzja, by zmianę wprowadzić od razu, mimo zgłaszanych przez opozycję i środowiska prawnicze wątpliwości natury konstytucyjnej. Mało tego, lider PiS jest przekonany, że nowa ordynacja zostanie zaskarżona do Trybunału Konstytucyjnego, którego decyzji nie sposób przewidzieć. Mimo to prezes wyraził polityczną wolę, by już w 2018 roku „przewietrzyć” gabinety burmistrzów i prezydentów.
Na reakcję drugiej strony nie trzeba było długo czekać. W ciągu zaledwie kilku tygodni narodził się Ruch Samorządowy „Bezpartyjni” i został powołany Samorządowy Komitet Protestacyjny, który przyjął „Kartę samorządności”. Odbyło się forum z udziałem 1600 włodarzy polskich gmin, a trzy partie (PO, PSL i Nowoczesna) zwołały w Krakowie III Europejski Kongres, by wesprzeć konfederatów. Choć gwoli ścisłości – to raczej opozycja szuka sojusznika w wojnie z PiS, a realna siła i pieniądze są dziś właśnie w samorządach. Notabene – wbrew opiniom o wszechwładzy PiS regiony to prawdziwy matecznik PO i PSL. Dla rządu i większości parlamentarnej ogłoszenie nowej konfederacji to zła wiadomość. Samorządy miast i wsi, z samej swej natury zwrócone ku sprawom lokalnym, tworzące dotąd bardzo zróżnicowane środowisko, otwarcie dołączyły do frontu „anty-PiS”. Nawet jeśli zmiany w ordynacji mają za cel „odrdzewienie” władzy na niższych szczeblach, to jeszcze przed publikacją zostały uznane za (kolejny) zamach na demokrację. Czy tak jest w rzeczywistości?
Popierajmy swego szeryfa
W samorządach faktycznie mamy do czynienia z daleko posuniętą stabilizacją (mówiąc eufemistycznie). Wprowadzenie w 2004 roku bezpośrednich wyborów zaowocowało tym, że jesteśmy dziś krajem najdłużej rządzących wójtów, burmistrzów i prezydentów miast (podobne wskaźniki ma tylko Francja). Jak widać, zmiana ordynacji ma swoje konsekwencje, zdaniem jednych dobre, według innych – wręcz przeciwnie. W Polsce „stabilizacja” dotknęła zwłaszcza wielkie aglomeracje i małe gminy. Wśród 16 miast liczących powyżej 200 tys. mieszkańców aż w 12 prezydenci rządzą co najmniej dwie kadencje. Można śmiało postawić tezę, że w takich ośrodkach jak Kraków, Gdynia czy Rzeszów tylko jakiś kataklizm mógłby doprowadzić do zmiany.
To samo dotyczy większości niewielkich gmin, choć powody są inne. Tam bardzo często po prostu nie ma chętnych (i przygotowanych) do przejęcia władzy oraz odpowiedzialności. Taką tezę stawiają prof. Paweł Swianiewicz i Adam Gendźwiłł z UW: „Niektóre społeczności lokalne są zbyt małe, żeby mieć pluralistyczne elity regularnie konkurujące o władzę i kilku porównywalnie sprawnych liderów, spośród których mieszkańcy mogą wybierać. Istnieje realne zagrożenie, że nagłe wprowadzenie limitu kadencji może pozbawić takie społeczności zdolnych przywódców” – piszą eksperci.
Jest też druga strona tego medalu. W mniejszych ośrodkach konkurencyjne elity nie są w stanie wytworzyć się właśnie dlatego, że wójt czy burmistrz jest (obok starosty) od dwóch dekad największym pracodawcą. Większość mieszkańców ma w rodzinach kogoś uzależnionego zawodowo od „zdolnego przywódcy”. To właśnie w takich miejscowościach rządzi aż 428 samorządowców, którzy zaczęli urzędowanie jeszcze w XX wieku.
Kasztany wyjmowane z ogniska
Panowie Swianiewicz i Gendź- wiłł, ekonomista i socjolog, choć w swoim raporcie przygotowanym dla Fundacji Batorego zalecają daleko idącą ostrożność w dokonywaniu zmian ustroju samorządowego, też przyznają, że w Polsce mamy do czynienia ze zbyt małą wymianą kadr zarządzających gminami, a wielokadencyjność jest zarazem źródłem i przejawem niekorzystnych zjawisk w polityce lokalnej. Jeśli wierzyć sondażom, podobnego zdania jest większość Polaków, popierających zmiany proponowane przez PiS. Co ciekawe, jest to opinia wyborców różnych partii politycznych, paradoksalnie także tych, którzy w wyborach lokalnych od lat głosują tak samo. Trudno zresztą jednoznacznie orzec, że nowa ordynacja przyniesie korzyści akurat partii rządzącej.
To prawda, że większość włodarzy wspieranych przez PiS rządzi dopiero pierwszą kadencję, ale limit wprowadzony w 2018 roku dotknąłby 42 burmistrzów reprezentujących tę partię. Poza tym zasoby kadrowe ugrupowania Jarosława Kaczyńskiego są już „na wyczerpaniu”. Większość pochłonęła administracja centralna i jej delegatury w terenie. Nowe rozdanie w samorządach byłoby raczej szansą dla ruchów miejskich i lokalnych aktywistów. To dla nich PiS właśnie wyjmuje kasztany z ogniska. Bezpośrednia korzyść polityczna z ograniczenia liczby kadencji – jeśli już jej szukać – dotyczy nie tyle przejęcia władzy w gminach, ile raczej osłabienia istniejących tam aktywów bezpośredniego konkurenta. Z Platformy Obywatelskiej wywodzi się bowiem większość prezydentów największych miast (np. Warszawa, Gdańsk, Łódź, Bydgoszcz, Lublin), pracę straciłoby też na pewno ok. 60 proc. burmistrzów z PO. Bez gwarancji, że następca również będzie reprezentował to właśnie ugrupowanie.
Bezpartyjni na bezpartyjnych
Polskie samorządy w XXI wieku wyraźnie się wyemancypowały z partyjnej polityki. Pewien wyjątek stanowi PSL, tradycyjnie mocny „w terenie”, ale już ok. 70 proc. lokalnych włodarzy deklaruje bezpartyjność. Z niezależnych komitetów wywodzi się aż 1328 włodarzy gmin. Tę specyfikę próbują teraz wykorzystać zagrożeni zakazem dalszego kandydowania prezydenci i burmistrzowie, powołując Ruch Samorządowy „Bezpartyjni”. Podczas spotkania założycielskiego używano nawet demagogicznego argumentu, że 98 proc. Polaków nie należy do partii politycznych, więc 2 proc. przedstawicieli partii nie może decydować o życiu pozostałych obywateli. Słowem – niech bezpartyjni głosują tylko na bezpartyjnych. Najprawdopodobniej tak właśnie się stanie, ale do tego mieszkańcom miast i wsi nie jest potrzebny ogólnopolski nowy ruch. Zwłaszcza że kartą walki z partiokracją już gra mający swoich posłów ruch Kukiz’15.
Inaczej należy traktować komitet protestacyjny powołany przez 1600 samorządowców. Mamy bowiem do czynienia z kolejną (po sędziach) istotną dla funkcjonowania państwa korporacją, która zdecydowała się pójść na polityczną wojnę z PiS. Za sędziami Polacy nie przepadają, natomiast popularni prezydenci i burmistrzowie stanowią realną siłę, z którą władza centralna powinna się liczyć. A że o wojnie mowa – nie ma wątpliwości. Wadim Tyszkiewicz, prezydent Nowej Soli i przewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Organizacji Samorządowych (OPOS), wezwał samorządowców, by na znak protestu zaprzestali udziału w pracach Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego.
Nie poprę tego rozwiązania
Konfederacja przeciw rządowi została zatem zawiązana, komitet protestacyjny powołany, listy podpisane, opinie prawne wskazujące, że propozycje limitowania kadencji są niezgodne z konstytucją – zamówione. Cytowany już raport Fundacji Batorego dostarcza dodatkowych argumentów: „w żadnym innym kraju europejskim nie znaleźliśmy podobnych do proponowanych w Polsce ograniczeń”. Tylko we Włoszech burmistrz może sprawować swoją funkcję przez dwie kolejne kadencje, ale pięcioletnie, natomiast w Portugalii obowiązuje limit, tyle że trzech kadencji czteroletnich. Mało tego, do konfederatów w pewnym sensie dołączył… wicepremier rządu Beaty Szydło. „Przedstawiłem swoją analizę wraz z konkluzją, że nie poprę tego rozwiązania. Pan prezes Kaczyński przyjął to ze zrozumieniem” – zdradził w radiowym wywiadzie Jarosław Gowin. PiS musi więc brać pod uwagę ryzyko, że projekt zmian w ordynacji może mieć problemy nawet podczas sejmowego głosowania.
Sporo się zatem wydarzyło od słynnego wywiadu Jarosława Kaczyńskiego i nie pozostanie to z pewnością bez wpływu na ostateczną decyzję polityczną, jaką podejmie Prawo i Sprawiedliwość. Oficjalnie jego liderzy podtrzymują opinię, że pomysł wprowadzenia limitu kadencji w samorządach byłby dla ich funkcjonowania korzystny, ale determinacja wprowadzenia go w najradykalniejszej formie już teraz – wyraźnie spada.