Nowy numer 39/2023 Archiwum

Prowizorka, ale trwała

Separatyści przy pomocy Rosji oderwali Donbas od Ukrainy, ale normalnego życia tam nie zorganizowali.

Wojna na wschodzie Ukrainy jeszcze się nie zakończyła, choć nie ma tam już wielkich działań bojowych. Ludzie próbują jakoś ułożyć sobie życie. Nagle bowiem mieszkańcy Donbasu stali się obywatelami dziwnych hybryd, quasi-państewek: Ługańskiej Republiki Ludowej i Donieckiej Republiki Ludowej. Pod kontrolą Ukrainy pozostała jedynie niewielka część obwodu donieckiego z centrum w Mariupolu. Według danych szacunkowych, w styczniu 2015 r., a więc już w okresie wojny, w Donbasie mieszkało ponad 6,5 mln ludzi. Niegdyś było to przemysłowe serce Ukrainy, a poziom życia mieszkańców był stosunkowo wysoki. Dzisiaj to zrujnowana kraina. Walki nie ustały, powszechne jest bezrobocie, a przeżycie zależy od pomocy humanitarnej.

Codzienna udręka

Mieszkańcy kontrolowanych przez separatystów terenów stali się zakładnikami wielkiej polityki, która brutalnie wtargnęła w ich życie. W obu „ludowych republikach” nadal obowiązuje godzina policyjna, więc o zmierzchu ulice większych miast wyludniają się. Wszędzie widać patrole wojska i służb porządkowych. Co jakiś czas słychać strzały, choć front odsunął się od Doniecka i Ługańska. Dramatycznie obniżył się poziom życia, zwłaszcza w rejonie Ługańska, gdzie większość miejscowych zakładów przemysłowych od dawna nie pracuje. Lepiej pod tym względem jest w Doniecku. Rozmawiałem z ukraińską dziennikarką Jeleną Sołodnikową, która przygotowała materiał o sytuacji w donieckich kopalniach. Okazuje się, że pomimo formalnego embarga, nałożonego przez Ukrainę na węgiel z Donbasu, praktycznie tam trafia cały urobek. Ukraina ma deficyt węgla i musiałaby go kupować na światowych rynkach za znacznie wyższą cenę. Dlatego władze przymykają oko na handel donieckim węglem przez prywatne firmy. Podobnie jest z wyrobami hutniczymi, produkowanymi przez zakłady należące do oligarchy Rinata Achmetowa. Trafiają one na rynek ukraiński, a poprzez port w Mariupolu do innych krajów. To tylko jeden z paradoksów tej nigdy niewypowiedzianej wojny, która trwa już trzeci rok.

Kiedy byłem w Doniecku latem 2014 r., choć miastem rządzili separatyści, w obiegu były ukraińskie hrywny. Dzisiaj to się zmieniło. W 2015 r. powstał Centralny Bank DNR, który prowadzi rozliczenia jedynie w rosyjskich rublach. W bankomatach należących do Banku DNR wypłacać można tylko ruble, ale jedynie jeśli posiada się kartę bankomatową wydaną przez ten bank. Co nie znaczy, że hrywny całkowicie wyszły z obiegu. Służą przede wszystkim do zakupów dokonywanych na terenach kontrolowanych przez państwo ukraińskie. Zwłaszcza żywność i produkty spożywcze są tańsze aniżeli na terenach DNR, gdzie obowiązuje przelicznik niekorzystny dla hrywny. Ponieważ miejscowe banki nie prowadzą rozliczeń w hrywnach, emeryci z obu separatystycznych republik stale muszą jeździć na Ukrainę, aby otrzymać swoje świadczenia. Emeryci mogą także liczyć na niewielkie zapomogi socjalne ze strony DNR. Jednak miejscowe władze uszczelniają system, aby zapomogi nie były wypłacane ludziom, którzy jednocześnie otrzymują świadczenie ukraińskie. Kiedyś Donbas był najlepiej zaopatrzonym regionem Ukrainy, dzisiaj jest obszarem upadłym, gdzie wojna tysiące ludzi pozbawiła dachu nad głową i zamieniła w żebraków.

Prawdziwą udręką dla mieszkańców kontrolowanej przez separatystów części Donbasu są podróże na Ukrainę. Aby dotrzeć do celu, trzeba przejechać przez szereg posterunków i punktów kontrolnych, a także odczekać wiele godzin w kolejkach. Tymczasem w okresie zimowym przejścia są czynne jedynie od godz. 8 do 17. Aby wyjechać, trzeba mieć także przy sobie ważny paszport ukraiński, który honorują obie strony. Jeśli jednak stracił ważność albo zgubił się, to wjazd na Ukrainę jest niemożliwy. Władze miejscowe wydają własne dowody tożsamości, ale nie są one honorowane ani przez władze ukraińskie, ani nawet rosyjskie.

Mieszkańcy Doniecka na teren Ukrainy mogą się dostać jedynie przez cztery przejścia graniczne, z których największe to Wołnowacha od strony Mariupola oraz Kurachowe od strony Zaporoża. W jeszcze gorszej sytuacji są mieszkańcy Ługańska, gdzie wszystkie przejścia drogowe na Ukrainę zostały zamknięte albo zniszczone i pozostało im przejście piesze. Dojechać na Ukrainę mogą przez Rosję albo przez przejście w obwodzie donieckim. Droga z Doniecka czy Ługańska do pobliskich miast ukraińskich, która niegdyś zajmowała godzinę do dwóch, dzisiaj staje się wyprawą trwającą nieraz dobę. Nic nie wskazuje, aby wkrótce miało się to zmienić.

Zostało dwóch księży

Donbas przed wojną był zróżnicowany religijnie. Prawosławni należący do Patriarchatu Moskiewskiego stanowili tam wprawdzie największą grupę religijną (ok. 45 proc.), ale w wielu miejscach istniały parafie prawosławne Patriarchatu Kijowskiego, wspólnoty protestanckie oraz parafie rzymskokatolickie i greckokatolickie. Jednak od wiosny 2014 r., kiedy zaczęła się wojna, sytuacja radykalnie się zmieniła. Obecnie już zdecydowanie dominuje prawosławie, uznające kanoniczną zwierzchność Patriarchatu Moskiewskiego. Część duchownych katolickich musiała opuścić teren ogarnięty walkami, a pracę duszpasterską prowadzi tam jedynie dwóch kapłanów: ks. Mikołaj Pilecki, chrystusowiec, proboszcz parafii pw. św. Józefa w Doniecku, oraz ks. Grzegorz Rapa, proboszcz parafii pw. Narodzenia NMP w Ługańsku. Ksiądz Rapa jeździ także do Stachanowa, natomiast ks. Pilecki do Makiejewki oraz Gorłówki.

Wielkim wydarzeniem dla społeczności katolickiej była wizyta abp. Claudia Gugerottiego, nuncjusza apostolskiego na Ukrainie. W towarzystwie bp. Jana Sobiły, biskupa pomocniczego diecezji charkowsko-zaporoskiej, odwiedził przed Bożym Narodzeniem zarówno Ługańsk, jak i Donieck. – To było dla nas wszystkich niezwykłe wydarzenie – mówi w rozmowie z „Gościem” ks. Pilecki. – Ludzie byli tak szczęśliwi, jakby sam papież do nich przyjechał – dodaje.

W obu spotkaniach uczestniczyli także grekokatolicy. Przyjazd nuncjusza był uzgodniony z władzami separatystycznych republik. W stosunku do katolików, także ze względu na możliwe międzynarodowe implikacje, polityka władz DNR jest dość liberalna. Nikt nie kwestionuje, że parafie z Doniecka i Ługańska nadal są częścią ukraińskiej diecezji charkowsko-zaporoskiej. Relacje katolicko-prawosławne są nie najgorsze. Prawosławny biskup z Doniecka dyskretnie pomagał nawet kiedyś w uwolnieniu ks. Wiktora Wąsowicza, zatrzymanego przez separatystów w Gorłówce. W trudniejszej sytuacji są wyznawcy Kościołów i wspólnot ewangelickich. To znacząca grupa, która na terenie obwodu donieckiego przed wybuchem wojny liczyła 33 proc. wszystkich miejscowych chrześcijan. Odebrano im świątynie, a pastorów zmuszono do wyjazdu.

Prowizorka, ale trwała   infofrafika studio gn

Wyjazdy i powroty

Według różnych szacunków podczas najbardziej ostrej fazy konfliktu Donbas opuściło blisko 1,5 mln ludzi. Większość wyjechała na Ukrainę, ale niektórzy do Rosji. Nigdzie na nich nikt nie czekał. Zatrzymywali się u rodzin albo koczowali w miejscach przygotowanych przez państwo. Wszystko to były prowizorki, nie nadające się do normalnego życia. Nic więc dziwnego, że po jakimś czasie, zwłaszcza kiedy na wschodzie ustały walki, wielu zdecydowało się wrócić do siebie. Pojawiły się nawet informacje, że blisko 700 tys. uchodźców, którzy wyjechali na Ukrainę, w ostatnich miesiącach zdecydowało się na powrót do Donbasu. Zresztą lokalne władze skrupulatnie kontrolują pustostany i jeśli kogoś dłużej nie ma, przekazują jego sąsiadom informację, że gdy właściciel mieszkania nie wróci w określonym terminie, mieszkanie zostanie mu zabrane i zasiedlone przez tych, którzy w trakcie wojny stracili dach nad głową. A ponieważ takich osób jest także wiele, właściciele mieszkań, kątem mieszkający u rodziny na Ukrainie albo koczujący w tzw. mobilnych gorodkach (prowizoryczne baraki dla uchodźców), decydują się na powrót. Oczywiście tutaj ich sytuacja nadal jest trudna, ale są przynajmniej u siebie i nikt krzywo na nich nie patrzy, co zdarza się na Ukrainie.

Nikt nie wie, co będzie dalej. – Jedno jest pewne, Kościół swych wiernych w Donbasie nie opuści, pomagając im duchowo, ale także w miarę naszych możliwości materialnie – mówi bp Jan Sobiło. – Staramy się również przekonywać polityków, po różnych stronach tego konfliktu, aby mieszkańców Donbasu nie pozostawili samym sobie. Jednym z warunków pokoju, moim zdaniem, jest ogłoszenie powszechnej amnestii. Tym bardziej że główni odpowiedzialni za zbrodnie w tej wojnie dawno już stąd wyjechali i walczą na innych frontach, a zwykli ludzie zostali i cierpią. Mamy także świadomość, że Donbas jest tylko punktem w wielkim światowym starciu geopolitycznym i jego rozstrzygnięcie nie zależy od samych Ukraińców. Tym bardziej jest pilna potrzeba, aby miejscowi dogadali się między sobą. Ukraina musi być jedna i wierzę, że Donbas będzie do niej należał, ale jeszcze bardzo długo będzie trwało leczenie ran, zarówno tych materialnych, jak i duchowych. I to będzie także zadanie dla naszego lokalnego Kościoła.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Andrzej Grajewski

Dziennikarz „Gościa Niedzielnego”, kierownik działu „Świat”

Doktor nauk politycznych, historyk. W redakcji „Gościa” pracuje od czerwca 1981. W latach 80. był działaczem podziemnych struktur „Solidarności” na Podbeskidziu. Jest autorem wielu publikacji książkowych, w tym: „Agca nie był sam”, „Trudne pojednanie. Stosunki czesko-niemieckie 1989–1999”, „Kompleks Judasza. Kościół zraniony. Chrześcijanie w Europie Środkowo-Wschodniej między oporem a kolaboracją”, „Wygnanie”. Odznaczony Krzyżem Pro Ecclesia et Pontifice, Krzyżem Wolności i Solidarności, Odznaką Honorową Bene Merito. Jego obszar specjalizacji to najnowsza historia Polski i Europy Środkowo-Wschodniej, historia Kościoła, Stolica Apostolska i jej aktywność w świecie współczesnym.

Kontakt:
andrzej.grajewski@gosc.pl
Więcej artykułów Andrzeja Grajewskiego

Quantcast