Byliśmy niewinni jak gołębie i roztropni jak węże – stwierdził po zakończeniu Euro 2016 trener Portugalii Fernando Santos. Biblijna aluzja w jego wykonaniu nie powinna nikogo dziwić. Santos to człowiek, który doświadczył w życiu kilku cudów. Nie tylko sportowych.
Przede wszystkim zwracam się do mojego największego przyjaciela i Jego Matki. Chcę Mu zadedykować to zwycięstwo i podziękować za prowadzenie i za dar rozwagi, wytrwałości i pokory w kierowaniu tym zespołem i za to, że nas oświecał i prowadził. Mam pragnienie, by pochwalone było Jego imię. – To fragment listu, który Fernando Santos napisał przed mistrzostwami we Francji, a odczytał publicznie zaraz po nich. Portugalski selekcjoner często chodzi do kościoła i codziennie czyta Ewangelię. Nie jest wyjątkiem w swoim kraju. Po zakończonym turnieju prezydent Marcelo Rebelo de Sousa zapowiedział, że pójdzie z pielgrzymką dziękczynną do Fatimy, z kolei grający przed laty w Realu Madryt Luís Figo należał do wspólnoty neokatechumenalnej. Droga Fernando Santosa do Boga nie była jednak prosta.
Anioł czuwa
Urodzony w 1954 r. w Lizbonie Fernando Santos pochodzi z katolickiej rodziny o letniej wierze. Jak mówił, jego ojciec nigdy nie chodził do kościoła, ale rodzice byli razem przez całe życie. Fernando został ochrzczony, jednak także wyrósł na letniego katolika. Jako 9-latek obraził się na katechetę, który kazał mu grać sędziego w przedstawieniu. Chłopaka bawiło uderzanie młotkiem w stół, a nauczyciel zabronił mu się śmiać. To wystarczyło, by mały Fernando przestał pojawiać się na lekcjach religii. Bardziej od Kościoła interesowała go piłka i dziewczyny. – Wierzyłem, że Bóg istnieje i nic poza tym – wspominał po latach.
Jako 16-latek zakwestionował wszystko i oddalił się od Boga. Pozostał mu jednak zwyczaj z dzieciństwa – co wieczór modlił się do Anioła Stróża. Bez tego nie mógł zasnąć. Robi tak do dziś. Nie ma wątpliwości, że było mu to potrzebne. – Myślę, że wiara nigdy mnie nie pozostawiła – tłumaczy.
Fernando Santos wziął kościelny ślub, ochrzcił swoje dzieci, a kiedy podrosły, posłał je do katolickich szkół. Choć był w zasadzie niewierzący, wiele osób prosiło go, by został ojcem chrzestnym ich dzieci albo świadkiem na ślubie. Ma przeszło 50 chrześniaków. – Byłem na ponad 500 chrztach i ślubach – przyznaje. – Był taki czas, że przychodziłem na uroczystość, a w trakcie wychodziłem wypalić cygaro.
Sytuacja zaczęła się zmieniać, gdy miał 40 lat. Najpierw przyszło bierzmowanie córki. Wspomina, że poczuł wtedy niepokój. Nie chciał uczestniczyć w uroczystości tylko w zewnętrzny sposób, ale „nieco lepiej zrozumieć to, co się dzieje”. Zaczął odwiedzać pewnego księdza i rozmawiać z nim o życiu duchowym. Ten dał Santosowi książkę „W co wierzymy” amerykańskiego kapłana Leo Trese’a. – Pomogła mi odpowiedzieć na pytania, które mnie dręczyły, między innymi te o grzech i piekło. Od tego momentu zacząłem czuć potrzebę zbliżenia do Kościoła i do Eucharystii – opowiada.
Santos zaczął chodzić z żoną na Msze. Ciągle jednak czegoś mu brakowało. – Kiedy wszyscy szli do przodu, żeby przyjąć Komunię, ja zostawałem – wyjaśniał. Dlatego jeszcze raz poprosił znajomego już księdza o rozmowę. Rozmowa przekształciła się w spowiedź.
Punkt zero
W tym samym czasie portugalski trener znalazł się na życiowym zakręcie. Od dłuższego czasu prowadził klub Estoril Praia, łącząc to zajęcie z kierowaniem działem technicznym hotelu. Z Estorilem awansował o dwa poziomy rozgrywkowe. Był bardzo oddany drużynie. Pewnego dnia prezes spotkał się z nim w barze i powiedział: „Żegnamy się”. – To był najsilniejszy cios, jaki dostałem – opowiada Fernando Santos. – Tam było moje życie. Pracowałem 6,5 roku w Estorilu. Udało mi się awansować do ekstraklasy i nagle mi mówią, że mam odejść. Nie czułem nic.
Kiedy wrócił do domu, nie chciał z nikim rozmawiać. Żona podała mu telefon. Dzwoniła Patrícia, jego bliska przyjaciółka, która po wypadku i 8 miesiącach śpiączki od dawna poruszała się na wózku. – Nie teraz – rzucił Fernando. Żona kazała mu jednak odebrać. Patrycja chciała powiedzieć tylko jedno zdanie: „Jestem z tobą”.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się